niedziela, 28 listopada 2010

Kalamarka

Kolejna (po dłuższej przerwie) część cyklu artykułów o wspinaniu w piachach. Tym razem moje tłumaczenie z wersji angielskiej opowiadania legendarnego słowackiego wspinacza Igora Kollera o otwieraniu drogi Kalamarka w Teplicach. Ze słowackiego na angielski opowiadanie przetłumaczyła Katka Fickuliakova.



Igor Koller - Kalamarka

Chris Bonnington powiedział kiedyś, że każda stumetrowa ściana może dostarczyć najgłębszych doznań. Identyfikowałem się z tą opinią w czasach, kiedy wartość wspinaczki zależała głównie od wysokości n. p. m. Pokonywać małe ściany jako swoje własne Everesty. Taką „wielką małą ścianą” stał się dla mnie pewien piękny 60-metrowy kant w Teplicach, który po raz pierwszy pokonaliśmy z Mirem Beną w 1977r. Nie zamieniłbym tej wspinaczki na żadne alpejskie pierwsze przejście, ponieważ w całej mojej karierze właśnie na tej drodze doznałem najsilniejszych emocjonalnych przeżyć.

W drugą niedzielę października zadzwoniłem do Mira i oznajmiłem mu, że jedziemy do Adršpachu, powspinać się w Teplicach. Powiedziałem też, żeby zabrał ze sobą sprzęt.

Stara dobra kompania gromadzi się wieczorem w adršpaskim pubie. Jest tam – jak zwykle – Stando Lukavsky popijający piwo. Przywołuje nas do siebie. - Idziemy jutro do Teplic – powiedziałem. Nie był zaskoczony tą wiadomością. Zadał tylko jedno pytanie: - Czy wystarczy nam sprzętu?. Nie mamy go za wiele. Miro ma jeden ring, Stando i ja tyle samo. - Jutro musimy kupić więcej. Nie wystarczy nam na zrealizowanie naszego planu.

Nie rozmawiamy więcej o jutrze. Jest piękna, gwiaździsta noc, cichy szum jesiennych liści rozbrzmiewa dookoła. W końcu jesteśmy w Adršpachu, pogoda jest znakomita i to nas w pewnym sensie motywuje. Nie potrzeba tutaj wielkich słów, oczywistym jest, że jutro nie będziemy się obijać. Jedno, drugie piwko, miła rozmowa i do łóżka. Jutro musimy być w formie.





Chłodne powietrze towarzyszy nam na ścieżce do Teplic. Jest wcześnie, dookoła nie ma żadnych turystów. Skała jest nasza. - Może spróbujemy czegoś nierealnego? - pytam. Wszyscy wiedzą, co mam na myśli. Chrámové Namésti ma wielki potencjał, jeżeli chodzi o „nierealne”. To nie jest jednak pierwszy raz, kiedy próbujemy pierwszego przejścia. Doświadczenie zdążyło nas nauczyć, że rozpoczęcie dnia od lotu na nierealnym projekcie nie jest niczym przyjemnym. Na początek spróbujemy więc czegoś realnego. Stando ma już w głowie projekt na Baštach.

Przechodzimy u stóp eksponowanej turni Hlaška i wkrótce zostajemy otuleni mglistym chłodem teplickiej przerysy. Chciałbym być dalej, tam gdzie skalne szczęki otwierają się na piękną scenerię Chrámovego Namésti. Jestem tutaj dopiero po raz drugi i kiedy stoję pod tymi zadziwiającymi kreacjami natury, ekspozycja i wielkość ścian wzbudzają we mnie nerwowość.
Zostałem ogarnięty przez rządzę poznawania dziewiczej skały, tak jak zwykłem robić to w treningowych rejonach niedaleko mojego domu. Czuję też, że droga, na której mam pozostawić swój ślad, musi być trudna.




Po prawej stronie znajduje się kant. Mam nadzieję, że właśnie on, ze swoimi poziomymi rysami, obłymi okapami i ziejącymi czernią dziurami, spełni moje marzenia. Ten kant wręcz prosi o poprowadzenie na nim drogi, ale jednocześnie ostrzega: - Nie ma przejścia!. Kusi cię przystępnymi formacjami w dolnej części i ostudza twój zapał przewieszeniem i okapami u góry. Zachwycasz się jego strukturą i nieśmiało spoglądasz na gładkie wymycia. W obliczu tej formacji jesteś tylko małym człowieczkiem, przytłacza cię ona swoim wiekiem i rozmiarem. - Gdzie byłeś kiedy się formowałem? - jego zimne oczy wyrzeźbione w białych przewieszeniach spoglądają na ciebie pytająco. - Gdzie była ludzkość, kiedy natura nas ubierała? - pytają wąskie krawędzie, zaciśnięte niczym usta – Kiedy wiatr formował ucha skalne, kiedy woda rzeźbiła cienkie ryski, a mech farbował mą głowę na zielono?

Nic nie odpowiadasz. Ale wiesz lepiej niż kiedykolwiek, że nie możesz go skrzywdzić, nie możesz upokorzyć go zimnym żelazem. Jeśli zdecydujesz się wbić ringa w jego ciało, musi być on niczym bransoletka, która dodaje mu wdzięku. Musisz dobrze ocenić swoje możliwości, spokojnie rozgrywać partię, delikatnie czyścić skałę szczotką*. A jeśli nie znajdziesz wspólnego języka, lepiej wróć innym razem!

Stando pokazuje nam potencjał Bašt. Jest ogromny. Chodzimy wokół turni i w końcu wybieramy logiczną rysę i nieprzyjemny trawers, prowadzące na półkę, idealną na wbicie pierwszego ringa. Ponad półką należy wejść w płytkie odciągi i techniczną płytę. Nie widzimy całej drogi do wierzchołka, ale jakoś rozwiążemy ten problem.

Stando rozpoczyna wspinanie do miejsca na pierwszy ring. Na początku znajduje się rysa, a on jest ekspertem od tej formacji. Miro poprowadzi pozostałą część. Wszystko idzie gładko, do momentu kiedy wiertło Mira klinuje się. - Nigdy nie wierciłem takim zjebanym wiertłem! - Stando woła do nas z góry. - Pieprzyć to! Jak chcesz, to chodź tutaj i sam to zrób!. - Dawaj dawaj Stando, jakoś sobie poradzisz! - odpowiada Miro. I tak, Stando kontynuuje.

Ring, przyjemne wspinanie, wierzchołek, słońce. Jesenna Pohoda, tak nazywamy drogę. Ja jednak uczestniczę w tych wydarzeniach tylko fizycznie. Moje myśli znajdują się pod „nierealnym kantem”. Czy starczy nam dzisiaj czasu, aby zapukać do jego drzwi? Choć trochę je uchylić i spojrzeć do trzynastej komnaty?**

Podchodzę samotnie pod skałę. Tylko o tej porze dnia, kiedy słońce chyli się ku zachodowi, można ujrzeć jej prawdziwe piękno. Poprzez komin, wspinam się do małej półki. To będzie nasz punkt startowy. Spoglądam w górę. Ok. 20m nade mną, tam gdzie kończą się zielone półki i zaczyna biała ściana, powinien znajdować się ring. Jacyś wspinacze wbili go sześć lat wcześniej. Prawdopodobnie dostali się tam rysą, znajdującą się po prawej stronie, na samym kancie nie ma bowiem żadnych śladów wspinaczki. Białe przewieszenia zatrzymały ich, więc pozostawili drogę lepszym. Projekt został otwarty.




Dotykam skały po raz pierwszy. Krawądki są ostre, możliwe są także kliny. Tam gdzie rysa się rozszerza, pięści klinują się idealnie. To bardzo przyjemne odkrycie. Nie ma szans na dobrą asekurację. No cóż, trzeba zaufać swoim umiejętnościom. - Jeśli nie jesteś wystarczająco dobry, jeśli nie wierzysz, że ci się uda, nie rób tego! - szepce skała.

Miro dochodzi do mnie. Muszę zacząć się wspinać. Zakładam baletki. Nigdy wcześniej się w nich nie wspinałem. Mam nadzieję, że teraz pomogą. Trawersuję w prawo, przestrzeń pod moimi stopami rośnie. Baletki mają świetne tarcie. Staję na obłej krawędzi półki. Długi ruch i stoję na następnej. Miro woła do mnie: - Sięgnij trochę wyżej, masz tam klamę!. Rzeczywiście, dobry chwyt. Na lewo następny. Zakładam węzeł poniżej. Nie chciałbym na nim polecieć, ale dobrze jest tam go mieć. Teraz muszę wspinać się lekko w lewo i do góry. Następna pozioma rysa przypomina mi przecięte promieniami słońca usta. Zrzucam na dół kawałki skały, które się oderwały i zakładam dwie pętle w poziomej rysie. Po podobnej poprawce kosmetycznej następnej krawędzi, znajduję się metr wyżej. Ale gdzie mam teraz iść? - Co tak długo? - krzyczy Miro. Myślę, że chce mnie tym zmotywować. Nie może jednak mnie denerwować i poganiać. Tylko jedna zasada się tutaj sprawdza: wspinaj się powoli, ostrożnie, używając wytrzymałości.

Łapię listwę na prawo od kantu i sięgam do następnej. Nie ma szans! Nie dosięgnę! Czyszczę obłe stopnie. Znajduję oblak na lewą rękę i dziurkę na jeden palec na prawą. Wykonuję przechwyt i szybko klinuję ręce w głębokiej rysie powyżej. - Chętnie bym tu coś posadził – mówię do siebie. Ale co mogę zrobić na tych oblakach? Trawersuję w lewo do dobrych stopni. Idealne ucho! To właśnie lubię moja słodka ściano. Docieram do połogiej półki i następnego miejsca na asekurację. Świetnie. Według naziemnych inspekcji, teraz powinienem iść na lewo i do góry przez dziurę, gdzie zaczyna się biała ściana. Kiedy spoglądam na skałę z bliska, problem się rozwiązuje, a właściwie znika. Linia się kończy. Nie mam szans utrzymać się na tych wymyciach. Na prawo od kantu są jednak jakieś chwyty. Staję wysoko i sięgam nad okap. Klama! I jeszcze jedna na lewą rękę. Wstawiam wysoko nogi, łapię ostry odciąg i wspinam się aż do momentu, kiedy mam ring przed oczyma. Stary, przyrdzewiały, ale dobrze osadzony. Solidnie wbity w dobrej pozycji.

Zaczyna robić się ciemno. Jak na razie idzie dobrze, kancie. Nawet twoje przewieszki wyglądają lepiej stąd, niż z gleby. Muszę jednak zjechać do moich przyjaciół. Kiedy powoli zjeżdżam, ściągając pętle, drzwi do kantu znów się zamykają. Będąc z powrotem na ziemi zauważam jednak, że drzwi nie zamknęły się do końca. Pozostała mała szparka, dzięki której łatwiej będzie je otworzyć. - Więc jak będzie kancie? Czy jutro uda nam się znaleźć wspólny język?

Wieczorem znów siedzimy w pubie pijąc piwo i grając na gitarach. Dobrzy znajomi wspinacze przyjeżdżają ze wszystkich stron i tematy rozmów rzadko wybiegają poza wspinanie. "Co zrobiliście?", "Zrobiliście coś nowego?", "Gdzie się dzisiaj wspinaliście?" - dobiegają zewsząd pytania. No cóż, cośtam zrobiliśmy i nie chcemy trzymać w tajemnicy planów na następne dni. Wręcz przeciwnie, szukamy kogoś, kto by się do nas dołączył, wspólnie z nami doświadczył piękna pierwszego wyciągu. Chciałbym też mieć kogoś przy pierwszym ringu jako wsparcie moralne. Motywujące słowa, zaufany partner pod tobą, to naprawdę pomaga. Dlatego gdy tylko widzę Poldę, od razu go zagaduję. - Jak tam jest? - pyta z zaciekawieniem.
- Dobrze, bardzo ładna droga.
- A co z terenem powyżej ringa? Da się to zrobić?
- Myślę, że tak. To co? Dołączysz się do nas, Poldik?
- No nie wiem... ale przyjdę popatrzeć.
To dla niego typowe. Żadnej konkretnej odpowiedzi.




Zabawa sie zaczyna. Ktoś łapie za gitarę, ktoś inny zaczyna śpiewać. Wspinacze obsiadują wszystkie ławki i kąty. Zewsząd dobiega dźwięk stukającego szkła. Po cichu znikam w ciemnościach. Zbyt duża impreza nie za bardzo pomogłaby mi jutro. Idę sam do chatki. Ciekawe, czy ktokolwiek do nas dołączy?

W niedzielę rano, jesteśmy z Mirem pierwsi na Chrámovym Namésti. Kant się nie zmienił, oprócz tego, że znam go trochę lepiej. Ponownie, zakładam baletki i bez zbytniego pukania do drzwi, rozpoczynam wspinanie. Wszystko idzie sprawnie, wiem już gdzie osadzić węzły, gdzie przeciągnąć pętlę przez wąskie ucho skalne. Po krótkiej chwili, dochodzę do ringa. Miro, niczym dobrze wychowany gość, czyści buty przed wejściem w drogę. Wspinanie mu się podoba. Nie dziwię się, komu by się nie spodobał ten kant? Miro spokojnie dołącza do mnie przy ringu. Teraz oboje wychylamy się mocno, aby oglądnąć resztę drogi. Szybko okazuje się, że jesteśmy dopiero w przedsionku. Główna biała komnata znajduje się przed nami, z wielkimi drzwiami złożonymi z wielu wybrzuszeń, broniących dostępu do niej. Próbujemy zrozumieć strukturę gigantycznej formacji, która jest przed nami. Biała skała wydaje się być solidna, chociaż trochę się sypie. W niektórych miejscach dostrzegamy wystające małe odstrzelone płytki. Czy wytrzymają? Na ścianie znajdują się płytkie poziome rysy, na wybrzuszeniach dostrzegamy natomiast wielkie klamiaste dziury. Gdzieś tam może być nawet ucho skalne.
- No to próbuję - mówi Miro i w tym samym momencie startuje. Bierze wszystko co tylko może, wąskie i szerokie pętle, karabinki, szczotkę, wkłada do kieszeni wiertło, a młotek przewiesza przez ramię.
Trawers w lewo jest łatwy, następnie przewieszone zacięcie i przechodzimy do rzeczy. Na szczęście, na ścianie ponad nami znajdują się dobre chwyty i duże, odstrzelone płyty. Asekuracja jest jednak niewystarczająca. Jedna pętla na odstrzelonej płycie i druga przewleczona przez małe ucho skalne dają jednak jakieś wsparcie mentalne.

Przed Mirem znajduje się duże wybrzuszenie, a potem krótka ścianka, po której następuje kolejne przewieszenie. To będzie niezły orzech do zgryzienia. Gdyby tylko nie znajdował się osiem metrów nad ringiem. - Jak to wygląda Miro? - wychylam się najdalej jak tylko mogę.

Miro stoi pod przewieszką. Jako stopni używa odstrzelonych płyt, dzięki czemu nie wisi na rękach. Stopnie są dobre. To ważne. Teren powyżej może być sprawdzony, można zastanowić się, co zrobić dalej. - Są jakieś chwyty, ale nic specjalnego. I jeszcze to przewieszenie...
Próbuje wejść w trudności, jednak zejście z dobrych stopni nie jest czymś, co koniecznie chcesz zrobić. - Pod następnym przewieszeniem jest dobre ucho, gdybym tylko mógł się do niego dostać!. Przenosi ciężar ciała z jednej nogi na drugą, nie mogąc się zdecydować. Chwyty są małe, a skała trochę krucha. Wszystkie problemy nagle się nasiliły. Ponad wybrzuszeniem jest odstrzelona płyta, ale nic z niej później nie zrobimy.

Miro próbuje wspinać się wprost do góry. Sięga ręką ponad okap, ale na ścianie powyżej nie ma chwytów. Szybko schodzi na dół i odpoczywa. Mogłoby się udać trochę z prawej. Jest tam dobry chwyt, ale nie wygląda na stabilny. - Dasz radę Miro? - krzyczę. - Nie mogę znaleźć chwytu ponad wybrzuszeniem. Ty będziesz musiał spróbować.
Nie mogę powiedzieć, że ucieszyła mnie ta odpowiedź. Ale przynajmniej trochę się rozgrzeję, bo przy ringu robi się chłodno. Miro powoli schodzi na dół. Próbuję przytrzymać go przez pętlę założoną o odstrzeloną płytę. W końcu mu się udaje. Jesteśmy razem przy ringu.
Staram się trochę zrelaksować. Nieustannie śledziłem każdy ruch przyjaciela, wydawałem i wybierałem luz, bojąc się, że skała się ukruszy. Myśl o tym, że miałbym wyłapywać jego lot, przeraziła mnie. Teraz zamienimy się rolami. Będę się martwił tylko o siebie.
Pierwszy okap jest łatwy, szczególnie gdy lina idzie z góry. Jednak wkrótce docieram do pętli. Ta założona o odstrzeloną płytę jest świetna. Ucho jednak jest bezużyteczne. Rozglądam się więc w poszukiwaniu innej asekuracji. Po prawej stronie dostrzegam płytką rysę, idealną na węzeł. Szybko więc zakładam go, upewniając się, że dobrze siedzi. Upycham węzeł i ciągnę za pętlę wiele razy, by po chwili pogratulować sobie idealnego osadzenia. Niestety nie na długo, bo chwilę po tym, jak robię dwa kroki w lewo, węzeł wypada. Upycham go ponownie, próbując wmówić sobie, że na pewno utrzyma lot. Zdanie Mira na ten temat jest zupełnie inne. Przyglądam się przewieszce. Poziome ucho wygląda zachęcająco, jednak drzwi broniące dojścia do niego są mocne. Myślę, że nie uda mi się znaleźć do nich klucza. Tak jak Miro, próbuję iść na wprost. Znajduję mały chwyt na prawą rękę, ale nic on nie daje w obliczu gładkiej ściany powyżej. Nawet nie śmiem sięgać lewą ręką. Zaczynam powoli schodzić. Mój środek ciężkości przesuwa się do tyłu. Ciężkie, siłowe zejście... i rest. Nie, na wprost nie dam rady. Muszę spróbować lekko po lewej stronie. - Miro, uważaj, będę próbował. Dobrze wiem, że Miro uważnie asekuruje mnie z ringa, jednak jest to dodatkowe uspokojenie, zmuszające partnera do wychylenia się. - OK, Igor. Niedługo dojdzie tu słońce, a potem możesz się wspinać jak długo tylko chcesz.

Stopnie wydają się duże, lewą ręką ściągam się z dobrego podchwytu, sięgam do góry. Tak, to jest to, to jest klucz. Jeszcze kolejne 15cm do następnego ostrego chwytu. Muszę go dosięgnąć. Schodzę na dół, a podczas drugiej próby dostrzegam małe chwyty pomocnicze. Jeszcze jedna próba i dowiaduję się, że są na tyle małe, że mogę je trzymać tylko obiema rękami. Problemem natomiast jest puszczenie jednego i sięgnięcie do góry. Możliwe, że Miro mógłby sięgnąć z podchwytu. Myślę o wszystkich możliwościach. Wykorzystuję całą siłę, aby wrócić do dobrych stopni.
- Miro, jeszcze jedna próba - wołam. Nawet nie wyobrażam sobie, co się stanie, kiedy mi się nie uda. Koncentruję się, planując w głowie każdy ruch, który zrobię, myśląc o każdym chwycie, którego użyję.

Łapię podchwyt, odchylam się do tyłu w przewieszenie. Zapinam palce prawej ręki na małym chwycie i sięgam lewą do ostrej krawądki. Teraz istnieje już tylko jedno wyjście - do góry. Muszę koniecznie dojść do oka skalnego. Tylko żeby to zrobić, muszę zamienić ręce na krawądce. Nie istnieje dla mnie teraz nic oprócz tych kilku chwytów przede mną. Nie wspominam o stopniach, bowiem nie ma tam praktycznie żadnych. Nawet głos Mira dobiega jakby z oddali. Zamieniam powoli palec po palcu na krawądce. Szybko sięgam do oka... i mój oddech zamiera. Nie mogę go dosięgnąć. Próbuję jeszcze raz, ale bez skutku. Wytrzymaj! Z całej siły sięgam do chwytu i moje palce znikają w małej dziurce. Próbuję złapać oddech. Chciałbym już mieć tu założoną pętlę. Ściągam z ramion Edelrida, ale nie daję rady go przepchnąć, bo moje palce w tym przeszkadzają. Nie chcę puszczać mojego wybawienia, ale będę musiał. Łapię małego chwytu, szybko przeciągam pętlę, wpinam karabinek. Kurwa! ale ulga, w końcu mogę dojść do siebie. - Świetnie Igorku! - zaczynam słyszeć głoś dochodzący od ringa. Skurczony pod następnym wybrzuszeniem, nie odpoczywam zbyt długo. - Igor, nad tobą są świetne klamy – krzyczy Miro. Tak, też je widzę i też myślałem, że to klamy, ale to tylko skierowane w górę dziury w dużym przewieszeniu – pozytywne chwyty w małych pionowych ryskach. Kieszenie z ostrymi krawędziami byłyby lepsze, ale nie narzekam. Jest trochę trudno, ale się da. Gdy dochodzę do trzeciego okapu, klamki znikają. Z trudem utrzymuję się na oblakach. Widzę dużą odstrzeloną płytę, ale jest niepewna i nie mogę jej złapać, co wprawia mnie w zakłopotanie.

- Igor, będziesz wiercił? – pyta Miro. – Nie wiem – odpowiadam szczerze. Naprawdę nie wiem jak uratuję się z tej sytuacji. Wiercić? W sumie najwyższy czas na następnego ringa. Z pokusą wpatruję się w dobrą rysę ponad wybrzuszeniem. To byłoby idealne miejsce do zwieszenia się! Wiele razy zmieniam ręce na chwytach, aby w końcu znaleźć te lepsze, a przynajmniej, bardziej zaginające się. Wykonuję długi przechwyt przez okap i ryska jest moja. Stopy wciąż znajdują się pod przewieszką, co znacznie obciąża ręce. Niemniej jednak próbuję osadzić węzeł, wybierając najmocniejszą pętlę. Nie mogę już utrzymać się na lewej ręce, więc zmieniam na prawą. Dopasowuję węzeł znów trzymając się lewą ręką i strzepuję bułę z prawej. Zmiana rąk. Osadzam węzeł. Cholera! Za mały. Wyciągam go i znów muszę zmienić ręce. Trzymając się prawą ręką, odwiązuję węzeł. Zmiana rąk. Wiążę ósemkę. Nie udaje mi się. Zmiana rąk. Węzeł jest gotowy. W końcu siedzi w szczelinie i mogę zawisnąć na dwóch rękach. Gdyby chociaż efekt był warty włożonego wysiłku. Lepiej o tym nie myśleć i dalej się wspinać.

Ostatnia ścianka kończy się pod dużym wybrzuszeniem. Trzeba tu wbić ringa. Na końcu ściany dostrzegam dużą formację w kształcie grzyba, która wskazuje mi kierunek wspinania. Trzon nie jest zbyt gruby, ale płaski kapelusz jest wielkości ręki. Idealna eksplozja atomowa. Używając różnorodnych oblaków i ścisków, docieram do tej formacji. Nie mogę jej za bardzo obciążać: płaska część na pewno by odpadła, a niestety z trudem udaje mi się zmieścić jeden palec dookoła trzonu. Na szczęście na lewo znajdują się dobre chwyty, więc mogę założyć pętlę na formacji i zacząć wiercenie. Bez naszej nowej metody*** oszalelibyśmy tutaj ze strachu. Kilka precyzyjnych uderzeń młotkiem i mogę zwiesić się w navrtavaku. Niedługo potem ring jest na miejscu. Przez chwilę rozkoszuję się widokiem. Miro znajduje się około 20 dobrych metrów pode mną. Pokonaliśmy połowę kantu. Lepiej na razie nie spoglądać w górę.

Blask słońca dosięga mnie, gdy Miro zaczyna się wspinać. Znika pod przewieszką, jakby chował się w jaskini. Teraz przedziera się przez pasaż z okiem.
- Igor jest szalony! – krzyczy w stronę doliny. – Gdzie są te klamy? – woła do mnie. Jestem zadowolony, gdy widzę, że nie jest to dla niego łatwe. Dochodzi do mnie już nieźle wybrany.
- Wiesz, które mięśnie bolą najbardziej od tego wspinania? – mówię do niego. – Mięśnie karku.
Znów spoglądamy w górę. Przed nami tylko przewiechy i przewiechy. Jesteśmy dokładnie na granicy światła słonecznego i cienia, a na ścianie naprzeciwko możemy zobaczyć idealny zarys tego, co nas czeka: okap ponad ringiem, może pozioma rysa, jeszcze jedno wielkie wybrzuszenie, pionowy kancik i trzy ściśle związane ze sobą okapiki. Czy będziemy w stanie skończyć drogę?
- Miro, poprowadzisz? – pytam. – Ty idź. Wspinasz się dzisiaj rewelacyjnie. – odpowiada, po czym oddaje mi pętle.

Okap nie wygląda źle. Trzy duże ruchy wyprowadzają mnie przez niego. Nadzieja na znajdującą się w tym miejscu półkę szybko znika gdy próbuję złapać oddech pod następnym dużym wybrzuszeniem. Ogarnia mnie stresujące uczucie. Nie mogę nawet spoglądnąć w górę, bez uderzenia głową o skałę. Muszę się tu wygodnie ułożyć.
- Tam gdzieś na pewno jest póła – Miro odczytuje zarys formacji z cienia na przeciwległej ścianie. Szukam podchwytów. Ręka, wyciągnięta poza wybrzuszenie, nie znajduje żadnej ostrej krawędzi, tylko małą kieszeń. Dzięki Bogu jest chociaż to! Przez chwilę waham się, po czym wstaję. Półeczka powyżej jest idealna. Gdyby tylko można było coś osadzić. Zakładam pętlę na odstrzelonej płycie. Niestety, nie ma szans, żebym przeszedł następne przewieszenie. Musimy zrobić żywą drabinę. – Wbij tam ringa! – słyszę głos z dołu. Nie musi powtarzać mi dwa razy, już przebijam się dłutem przez wierzchnią warstwę skały, aby zrobić otwór pod wiertło. Nie ma nic przyjemniejszego od wbijania ringa w przewieszeniu. Zmieniam ręce w nieskończoność, zanim jestem w stanie zawisnąć w uprzęży. Jest popołudnie, a ja jestem głodny, spragniony i zmęczony. Dobrze byłoby już mieć to za sobą. Pozostało mniej niż 20 metrów. Miro mówi, że chce wrócić wcześniej do domu i powinniśmy zjeżdżać. Propozycja ta wydaje mi się bardzo kusząca. Ale kiedy wyobrażam sobie wspinanie się do drugiego ringa jeszcze raz, robi mi się niedobrze. Musimy iść dalej. Wspinacze na drodze obok próbują uratować nas radą: Ponad wami nic nie ma, ale osiem metrów dalej może być dobra rysa. Świetnie. Miro będzie musiał przewalczyć teren do rysy. Nie wygląda on jednak tak strasznie. W końcu kawałek wspinania w pionie. Staramy się nie myśleć o wybrzuszeniach na wyjściu. Nie czekamy długo. Szybko robimy żywą drabinę i Miro wspina się dalej. Pionowy kant nie jest jednak tak łatwy jak się wydawał. Kilka klamek, stopnie na tarcie. Najgorzej jest pod wybrzuszeniem. Żadnej rysy, półki, tylko gładka ściana. Prawa noga Mira zaczyna drżeć z napięcia. – Uspokój się Miro, musisz tam wbić ringa.
- Chciałbym się uspokoić – odpowiada. Noga nie przestaje drżeć. Bije młotkiem, trzymając się małych klamek. Skała jest bardzo twarda. – Chyba nie dam rady – słyszę zrezygnowany głos z góry. – Walcz – staram się go zmotywować. Miro walczy, próbuje trochę z boku i udaje się! Nikt nie poddaje się łatwo w obliczu szesnastometrowego lotu. – Chyba będziemy potrzebowali jeszcze jednego ringa. – mówi Miro. – Nie martw się, tylko wbijaj. Zaraz do Ciebie dojdę. – odpowiadam. W każdym razie, nie mamy już ringów. Podczas gdy się wspinam, Honza i Stando wbiegają na turnię nieopodal. Mają stamtąd świetny widok. To musi wyglądać niesamowicie, liny zwisające w powietrzu, wiatr bawiący się ich końcówkami. Jesienne słońce znajduje się na horyzoncie, a jego promienie są ciepłe i delikatne. Przyjaciele opisują nam chwyty ponad przewieszką. W wybrzuszeniu znajduje się mała klamka na trzy palce. Gdyby nie ona, nie moglibyśmy posunąć się dalej. Sięgam wysoko do oblaka a następnie do małej rysy. Jestem szczęśliwy gdy wracam z powrotem na ramiona Mira, a później do ringa. Rozglądnąłem się nieco i wiem jak ugryźć problem. Poczekajcie chwilę chłopaki, pokażę wam jak wspinać się po stromej ścianie z gracją.
Wstaję wysoko na nodze, aby sięgnąć do klamki. Prawa ręka chwyta oblak ponad wybrzuszeniem, a lewa małą krawądkę. Wychodzę szeroko łapiąc chwyt na plecy, nogi są praktycznie w powietrzu. Jeszcze jeden długi ruch i łapię świetną klamę. Krok w lewo i jestem na najlepszych stopniach, jakie tylko można sobie wyobrazić. Po chwili zanurzam ręce aż po łokcie w najpiękniejszej rysie na najpiękniejszym kancie. Usta nie wykrzykują już: - Nie wspinajcie się na mnie! Zamiast tego szepcą uśmiechnięte: - Udało wam się, chłopaki. Po dobrych stopniach i płytkiej nyży wychodzę na szczyt. Honza i Stando nie zdążyli nawet przybiec, aby mi pogratulować. Jestem tak szczęśliwy, że nawet nie staram się tego ukryć. A satysfakcja przewyższa nawet moją radość. Zmęczeni, schodzimy do podstawy ściany.
Raz jeszcze staję przed tobą, kancie. Dziękuję. Dziękuję za świetne przeżycia i dobre krawądki. Dziękuję za klamkę w okapie i białe ucho skalne. Dziękuję za stabilne chwyty i rysy, które czas wyrzeźbił w twojej głowie. Stoisz tutaj, tak jak stałeś w przeszłości i będziesz stał długo po tym, jak nas już nie będzie. Dumny, pełen wdzięku. Wytwór natury zapraszający ludzi, aby przetestowali tutaj swoje umiejętności, ale taki, którego nigdy nie uda się ujarzmić. Spoglądam na Ciebie i wciąż nie mogę uwierzyć, że trzymałem się gdzieś tam na górze, wysoko, moimi własnymi rękami pieściłem Cię, badałem, powoli posuwając się w górę.
Tylko ring wbity w Twoje ciało jest dowodem mojego spełnionego marzenia.




*Otwieranie dróg od dołu w piachach wymaga od autorów drogi czyszczenia skały podczas wspinania, dlatego często autorzy dróg wspinają się podczas pierwszego prowadzenia ze szczotką.

**”Trzynasta komnata” to zakazane pomieszczenie w słowackich legendach.

***Czescy wspinacze piaskowcowi dopuścili w latach siedemdziesiątych do zwieszania się w tzw. „navrtavaku” w celu wbicia ringa. Navrtavak jest to małe wiertełko, które osadza się w skale przy pomocy młotka (kladivko) i następnie zwiesza się w nim w celu wbicia właściwego ringa. To ułatwia wbicie ringa w miejscu, gdzie nie można odpuścić rąk.