niedziela, 28 listopada 2010

Kalamarka

Kolejna (po dłuższej przerwie) część cyklu artykułów o wspinaniu w piachach. Tym razem moje tłumaczenie z wersji angielskiej opowiadania legendarnego słowackiego wspinacza Igora Kollera o otwieraniu drogi Kalamarka w Teplicach. Ze słowackiego na angielski opowiadanie przetłumaczyła Katka Fickuliakova.



Igor Koller - Kalamarka

Chris Bonnington powiedział kiedyś, że każda stumetrowa ściana może dostarczyć najgłębszych doznań. Identyfikowałem się z tą opinią w czasach, kiedy wartość wspinaczki zależała głównie od wysokości n. p. m. Pokonywać małe ściany jako swoje własne Everesty. Taką „wielką małą ścianą” stał się dla mnie pewien piękny 60-metrowy kant w Teplicach, który po raz pierwszy pokonaliśmy z Mirem Beną w 1977r. Nie zamieniłbym tej wspinaczki na żadne alpejskie pierwsze przejście, ponieważ w całej mojej karierze właśnie na tej drodze doznałem najsilniejszych emocjonalnych przeżyć.

W drugą niedzielę października zadzwoniłem do Mira i oznajmiłem mu, że jedziemy do Adršpachu, powspinać się w Teplicach. Powiedziałem też, żeby zabrał ze sobą sprzęt.

Stara dobra kompania gromadzi się wieczorem w adršpaskim pubie. Jest tam – jak zwykle – Stando Lukavsky popijający piwo. Przywołuje nas do siebie. - Idziemy jutro do Teplic – powiedziałem. Nie był zaskoczony tą wiadomością. Zadał tylko jedno pytanie: - Czy wystarczy nam sprzętu?. Nie mamy go za wiele. Miro ma jeden ring, Stando i ja tyle samo. - Jutro musimy kupić więcej. Nie wystarczy nam na zrealizowanie naszego planu.

Nie rozmawiamy więcej o jutrze. Jest piękna, gwiaździsta noc, cichy szum jesiennych liści rozbrzmiewa dookoła. W końcu jesteśmy w Adršpachu, pogoda jest znakomita i to nas w pewnym sensie motywuje. Nie potrzeba tutaj wielkich słów, oczywistym jest, że jutro nie będziemy się obijać. Jedno, drugie piwko, miła rozmowa i do łóżka. Jutro musimy być w formie.





Chłodne powietrze towarzyszy nam na ścieżce do Teplic. Jest wcześnie, dookoła nie ma żadnych turystów. Skała jest nasza. - Może spróbujemy czegoś nierealnego? - pytam. Wszyscy wiedzą, co mam na myśli. Chrámové Namésti ma wielki potencjał, jeżeli chodzi o „nierealne”. To nie jest jednak pierwszy raz, kiedy próbujemy pierwszego przejścia. Doświadczenie zdążyło nas nauczyć, że rozpoczęcie dnia od lotu na nierealnym projekcie nie jest niczym przyjemnym. Na początek spróbujemy więc czegoś realnego. Stando ma już w głowie projekt na Baštach.

Przechodzimy u stóp eksponowanej turni Hlaška i wkrótce zostajemy otuleni mglistym chłodem teplickiej przerysy. Chciałbym być dalej, tam gdzie skalne szczęki otwierają się na piękną scenerię Chrámovego Namésti. Jestem tutaj dopiero po raz drugi i kiedy stoję pod tymi zadziwiającymi kreacjami natury, ekspozycja i wielkość ścian wzbudzają we mnie nerwowość.
Zostałem ogarnięty przez rządzę poznawania dziewiczej skały, tak jak zwykłem robić to w treningowych rejonach niedaleko mojego domu. Czuję też, że droga, na której mam pozostawić swój ślad, musi być trudna.




Po prawej stronie znajduje się kant. Mam nadzieję, że właśnie on, ze swoimi poziomymi rysami, obłymi okapami i ziejącymi czernią dziurami, spełni moje marzenia. Ten kant wręcz prosi o poprowadzenie na nim drogi, ale jednocześnie ostrzega: - Nie ma przejścia!. Kusi cię przystępnymi formacjami w dolnej części i ostudza twój zapał przewieszeniem i okapami u góry. Zachwycasz się jego strukturą i nieśmiało spoglądasz na gładkie wymycia. W obliczu tej formacji jesteś tylko małym człowieczkiem, przytłacza cię ona swoim wiekiem i rozmiarem. - Gdzie byłeś kiedy się formowałem? - jego zimne oczy wyrzeźbione w białych przewieszeniach spoglądają na ciebie pytająco. - Gdzie była ludzkość, kiedy natura nas ubierała? - pytają wąskie krawędzie, zaciśnięte niczym usta – Kiedy wiatr formował ucha skalne, kiedy woda rzeźbiła cienkie ryski, a mech farbował mą głowę na zielono?

Nic nie odpowiadasz. Ale wiesz lepiej niż kiedykolwiek, że nie możesz go skrzywdzić, nie możesz upokorzyć go zimnym żelazem. Jeśli zdecydujesz się wbić ringa w jego ciało, musi być on niczym bransoletka, która dodaje mu wdzięku. Musisz dobrze ocenić swoje możliwości, spokojnie rozgrywać partię, delikatnie czyścić skałę szczotką*. A jeśli nie znajdziesz wspólnego języka, lepiej wróć innym razem!

Stando pokazuje nam potencjał Bašt. Jest ogromny. Chodzimy wokół turni i w końcu wybieramy logiczną rysę i nieprzyjemny trawers, prowadzące na półkę, idealną na wbicie pierwszego ringa. Ponad półką należy wejść w płytkie odciągi i techniczną płytę. Nie widzimy całej drogi do wierzchołka, ale jakoś rozwiążemy ten problem.

Stando rozpoczyna wspinanie do miejsca na pierwszy ring. Na początku znajduje się rysa, a on jest ekspertem od tej formacji. Miro poprowadzi pozostałą część. Wszystko idzie gładko, do momentu kiedy wiertło Mira klinuje się. - Nigdy nie wierciłem takim zjebanym wiertłem! - Stando woła do nas z góry. - Pieprzyć to! Jak chcesz, to chodź tutaj i sam to zrób!. - Dawaj dawaj Stando, jakoś sobie poradzisz! - odpowiada Miro. I tak, Stando kontynuuje.

Ring, przyjemne wspinanie, wierzchołek, słońce. Jesenna Pohoda, tak nazywamy drogę. Ja jednak uczestniczę w tych wydarzeniach tylko fizycznie. Moje myśli znajdują się pod „nierealnym kantem”. Czy starczy nam dzisiaj czasu, aby zapukać do jego drzwi? Choć trochę je uchylić i spojrzeć do trzynastej komnaty?**

Podchodzę samotnie pod skałę. Tylko o tej porze dnia, kiedy słońce chyli się ku zachodowi, można ujrzeć jej prawdziwe piękno. Poprzez komin, wspinam się do małej półki. To będzie nasz punkt startowy. Spoglądam w górę. Ok. 20m nade mną, tam gdzie kończą się zielone półki i zaczyna biała ściana, powinien znajdować się ring. Jacyś wspinacze wbili go sześć lat wcześniej. Prawdopodobnie dostali się tam rysą, znajdującą się po prawej stronie, na samym kancie nie ma bowiem żadnych śladów wspinaczki. Białe przewieszenia zatrzymały ich, więc pozostawili drogę lepszym. Projekt został otwarty.




Dotykam skały po raz pierwszy. Krawądki są ostre, możliwe są także kliny. Tam gdzie rysa się rozszerza, pięści klinują się idealnie. To bardzo przyjemne odkrycie. Nie ma szans na dobrą asekurację. No cóż, trzeba zaufać swoim umiejętnościom. - Jeśli nie jesteś wystarczająco dobry, jeśli nie wierzysz, że ci się uda, nie rób tego! - szepce skała.

Miro dochodzi do mnie. Muszę zacząć się wspinać. Zakładam baletki. Nigdy wcześniej się w nich nie wspinałem. Mam nadzieję, że teraz pomogą. Trawersuję w prawo, przestrzeń pod moimi stopami rośnie. Baletki mają świetne tarcie. Staję na obłej krawędzi półki. Długi ruch i stoję na następnej. Miro woła do mnie: - Sięgnij trochę wyżej, masz tam klamę!. Rzeczywiście, dobry chwyt. Na lewo następny. Zakładam węzeł poniżej. Nie chciałbym na nim polecieć, ale dobrze jest tam go mieć. Teraz muszę wspinać się lekko w lewo i do góry. Następna pozioma rysa przypomina mi przecięte promieniami słońca usta. Zrzucam na dół kawałki skały, które się oderwały i zakładam dwie pętle w poziomej rysie. Po podobnej poprawce kosmetycznej następnej krawędzi, znajduję się metr wyżej. Ale gdzie mam teraz iść? - Co tak długo? - krzyczy Miro. Myślę, że chce mnie tym zmotywować. Nie może jednak mnie denerwować i poganiać. Tylko jedna zasada się tutaj sprawdza: wspinaj się powoli, ostrożnie, używając wytrzymałości.

Łapię listwę na prawo od kantu i sięgam do następnej. Nie ma szans! Nie dosięgnę! Czyszczę obłe stopnie. Znajduję oblak na lewą rękę i dziurkę na jeden palec na prawą. Wykonuję przechwyt i szybko klinuję ręce w głębokiej rysie powyżej. - Chętnie bym tu coś posadził – mówię do siebie. Ale co mogę zrobić na tych oblakach? Trawersuję w lewo do dobrych stopni. Idealne ucho! To właśnie lubię moja słodka ściano. Docieram do połogiej półki i następnego miejsca na asekurację. Świetnie. Według naziemnych inspekcji, teraz powinienem iść na lewo i do góry przez dziurę, gdzie zaczyna się biała ściana. Kiedy spoglądam na skałę z bliska, problem się rozwiązuje, a właściwie znika. Linia się kończy. Nie mam szans utrzymać się na tych wymyciach. Na prawo od kantu są jednak jakieś chwyty. Staję wysoko i sięgam nad okap. Klama! I jeszcze jedna na lewą rękę. Wstawiam wysoko nogi, łapię ostry odciąg i wspinam się aż do momentu, kiedy mam ring przed oczyma. Stary, przyrdzewiały, ale dobrze osadzony. Solidnie wbity w dobrej pozycji.

Zaczyna robić się ciemno. Jak na razie idzie dobrze, kancie. Nawet twoje przewieszki wyglądają lepiej stąd, niż z gleby. Muszę jednak zjechać do moich przyjaciół. Kiedy powoli zjeżdżam, ściągając pętle, drzwi do kantu znów się zamykają. Będąc z powrotem na ziemi zauważam jednak, że drzwi nie zamknęły się do końca. Pozostała mała szparka, dzięki której łatwiej będzie je otworzyć. - Więc jak będzie kancie? Czy jutro uda nam się znaleźć wspólny język?

Wieczorem znów siedzimy w pubie pijąc piwo i grając na gitarach. Dobrzy znajomi wspinacze przyjeżdżają ze wszystkich stron i tematy rozmów rzadko wybiegają poza wspinanie. "Co zrobiliście?", "Zrobiliście coś nowego?", "Gdzie się dzisiaj wspinaliście?" - dobiegają zewsząd pytania. No cóż, cośtam zrobiliśmy i nie chcemy trzymać w tajemnicy planów na następne dni. Wręcz przeciwnie, szukamy kogoś, kto by się do nas dołączył, wspólnie z nami doświadczył piękna pierwszego wyciągu. Chciałbym też mieć kogoś przy pierwszym ringu jako wsparcie moralne. Motywujące słowa, zaufany partner pod tobą, to naprawdę pomaga. Dlatego gdy tylko widzę Poldę, od razu go zagaduję. - Jak tam jest? - pyta z zaciekawieniem.
- Dobrze, bardzo ładna droga.
- A co z terenem powyżej ringa? Da się to zrobić?
- Myślę, że tak. To co? Dołączysz się do nas, Poldik?
- No nie wiem... ale przyjdę popatrzeć.
To dla niego typowe. Żadnej konkretnej odpowiedzi.




Zabawa sie zaczyna. Ktoś łapie za gitarę, ktoś inny zaczyna śpiewać. Wspinacze obsiadują wszystkie ławki i kąty. Zewsząd dobiega dźwięk stukającego szkła. Po cichu znikam w ciemnościach. Zbyt duża impreza nie za bardzo pomogłaby mi jutro. Idę sam do chatki. Ciekawe, czy ktokolwiek do nas dołączy?

W niedzielę rano, jesteśmy z Mirem pierwsi na Chrámovym Namésti. Kant się nie zmienił, oprócz tego, że znam go trochę lepiej. Ponownie, zakładam baletki i bez zbytniego pukania do drzwi, rozpoczynam wspinanie. Wszystko idzie sprawnie, wiem już gdzie osadzić węzły, gdzie przeciągnąć pętlę przez wąskie ucho skalne. Po krótkiej chwili, dochodzę do ringa. Miro, niczym dobrze wychowany gość, czyści buty przed wejściem w drogę. Wspinanie mu się podoba. Nie dziwię się, komu by się nie spodobał ten kant? Miro spokojnie dołącza do mnie przy ringu. Teraz oboje wychylamy się mocno, aby oglądnąć resztę drogi. Szybko okazuje się, że jesteśmy dopiero w przedsionku. Główna biała komnata znajduje się przed nami, z wielkimi drzwiami złożonymi z wielu wybrzuszeń, broniących dostępu do niej. Próbujemy zrozumieć strukturę gigantycznej formacji, która jest przed nami. Biała skała wydaje się być solidna, chociaż trochę się sypie. W niektórych miejscach dostrzegamy wystające małe odstrzelone płytki. Czy wytrzymają? Na ścianie znajdują się płytkie poziome rysy, na wybrzuszeniach dostrzegamy natomiast wielkie klamiaste dziury. Gdzieś tam może być nawet ucho skalne.
- No to próbuję - mówi Miro i w tym samym momencie startuje. Bierze wszystko co tylko może, wąskie i szerokie pętle, karabinki, szczotkę, wkłada do kieszeni wiertło, a młotek przewiesza przez ramię.
Trawers w lewo jest łatwy, następnie przewieszone zacięcie i przechodzimy do rzeczy. Na szczęście, na ścianie ponad nami znajdują się dobre chwyty i duże, odstrzelone płyty. Asekuracja jest jednak niewystarczająca. Jedna pętla na odstrzelonej płycie i druga przewleczona przez małe ucho skalne dają jednak jakieś wsparcie mentalne.

Przed Mirem znajduje się duże wybrzuszenie, a potem krótka ścianka, po której następuje kolejne przewieszenie. To będzie niezły orzech do zgryzienia. Gdyby tylko nie znajdował się osiem metrów nad ringiem. - Jak to wygląda Miro? - wychylam się najdalej jak tylko mogę.

Miro stoi pod przewieszką. Jako stopni używa odstrzelonych płyt, dzięki czemu nie wisi na rękach. Stopnie są dobre. To ważne. Teren powyżej może być sprawdzony, można zastanowić się, co zrobić dalej. - Są jakieś chwyty, ale nic specjalnego. I jeszcze to przewieszenie...
Próbuje wejść w trudności, jednak zejście z dobrych stopni nie jest czymś, co koniecznie chcesz zrobić. - Pod następnym przewieszeniem jest dobre ucho, gdybym tylko mógł się do niego dostać!. Przenosi ciężar ciała z jednej nogi na drugą, nie mogąc się zdecydować. Chwyty są małe, a skała trochę krucha. Wszystkie problemy nagle się nasiliły. Ponad wybrzuszeniem jest odstrzelona płyta, ale nic z niej później nie zrobimy.

Miro próbuje wspinać się wprost do góry. Sięga ręką ponad okap, ale na ścianie powyżej nie ma chwytów. Szybko schodzi na dół i odpoczywa. Mogłoby się udać trochę z prawej. Jest tam dobry chwyt, ale nie wygląda na stabilny. - Dasz radę Miro? - krzyczę. - Nie mogę znaleźć chwytu ponad wybrzuszeniem. Ty będziesz musiał spróbować.
Nie mogę powiedzieć, że ucieszyła mnie ta odpowiedź. Ale przynajmniej trochę się rozgrzeję, bo przy ringu robi się chłodno. Miro powoli schodzi na dół. Próbuję przytrzymać go przez pętlę założoną o odstrzeloną płytę. W końcu mu się udaje. Jesteśmy razem przy ringu.
Staram się trochę zrelaksować. Nieustannie śledziłem każdy ruch przyjaciela, wydawałem i wybierałem luz, bojąc się, że skała się ukruszy. Myśl o tym, że miałbym wyłapywać jego lot, przeraziła mnie. Teraz zamienimy się rolami. Będę się martwił tylko o siebie.
Pierwszy okap jest łatwy, szczególnie gdy lina idzie z góry. Jednak wkrótce docieram do pętli. Ta założona o odstrzeloną płytę jest świetna. Ucho jednak jest bezużyteczne. Rozglądam się więc w poszukiwaniu innej asekuracji. Po prawej stronie dostrzegam płytką rysę, idealną na węzeł. Szybko więc zakładam go, upewniając się, że dobrze siedzi. Upycham węzeł i ciągnę za pętlę wiele razy, by po chwili pogratulować sobie idealnego osadzenia. Niestety nie na długo, bo chwilę po tym, jak robię dwa kroki w lewo, węzeł wypada. Upycham go ponownie, próbując wmówić sobie, że na pewno utrzyma lot. Zdanie Mira na ten temat jest zupełnie inne. Przyglądam się przewieszce. Poziome ucho wygląda zachęcająco, jednak drzwi broniące dojścia do niego są mocne. Myślę, że nie uda mi się znaleźć do nich klucza. Tak jak Miro, próbuję iść na wprost. Znajduję mały chwyt na prawą rękę, ale nic on nie daje w obliczu gładkiej ściany powyżej. Nawet nie śmiem sięgać lewą ręką. Zaczynam powoli schodzić. Mój środek ciężkości przesuwa się do tyłu. Ciężkie, siłowe zejście... i rest. Nie, na wprost nie dam rady. Muszę spróbować lekko po lewej stronie. - Miro, uważaj, będę próbował. Dobrze wiem, że Miro uważnie asekuruje mnie z ringa, jednak jest to dodatkowe uspokojenie, zmuszające partnera do wychylenia się. - OK, Igor. Niedługo dojdzie tu słońce, a potem możesz się wspinać jak długo tylko chcesz.

Stopnie wydają się duże, lewą ręką ściągam się z dobrego podchwytu, sięgam do góry. Tak, to jest to, to jest klucz. Jeszcze kolejne 15cm do następnego ostrego chwytu. Muszę go dosięgnąć. Schodzę na dół, a podczas drugiej próby dostrzegam małe chwyty pomocnicze. Jeszcze jedna próba i dowiaduję się, że są na tyle małe, że mogę je trzymać tylko obiema rękami. Problemem natomiast jest puszczenie jednego i sięgnięcie do góry. Możliwe, że Miro mógłby sięgnąć z podchwytu. Myślę o wszystkich możliwościach. Wykorzystuję całą siłę, aby wrócić do dobrych stopni.
- Miro, jeszcze jedna próba - wołam. Nawet nie wyobrażam sobie, co się stanie, kiedy mi się nie uda. Koncentruję się, planując w głowie każdy ruch, który zrobię, myśląc o każdym chwycie, którego użyję.

Łapię podchwyt, odchylam się do tyłu w przewieszenie. Zapinam palce prawej ręki na małym chwycie i sięgam lewą do ostrej krawądki. Teraz istnieje już tylko jedno wyjście - do góry. Muszę koniecznie dojść do oka skalnego. Tylko żeby to zrobić, muszę zamienić ręce na krawądce. Nie istnieje dla mnie teraz nic oprócz tych kilku chwytów przede mną. Nie wspominam o stopniach, bowiem nie ma tam praktycznie żadnych. Nawet głos Mira dobiega jakby z oddali. Zamieniam powoli palec po palcu na krawądce. Szybko sięgam do oka... i mój oddech zamiera. Nie mogę go dosięgnąć. Próbuję jeszcze raz, ale bez skutku. Wytrzymaj! Z całej siły sięgam do chwytu i moje palce znikają w małej dziurce. Próbuję złapać oddech. Chciałbym już mieć tu założoną pętlę. Ściągam z ramion Edelrida, ale nie daję rady go przepchnąć, bo moje palce w tym przeszkadzają. Nie chcę puszczać mojego wybawienia, ale będę musiał. Łapię małego chwytu, szybko przeciągam pętlę, wpinam karabinek. Kurwa! ale ulga, w końcu mogę dojść do siebie. - Świetnie Igorku! - zaczynam słyszeć głoś dochodzący od ringa. Skurczony pod następnym wybrzuszeniem, nie odpoczywam zbyt długo. - Igor, nad tobą są świetne klamy – krzyczy Miro. Tak, też je widzę i też myślałem, że to klamy, ale to tylko skierowane w górę dziury w dużym przewieszeniu – pozytywne chwyty w małych pionowych ryskach. Kieszenie z ostrymi krawędziami byłyby lepsze, ale nie narzekam. Jest trochę trudno, ale się da. Gdy dochodzę do trzeciego okapu, klamki znikają. Z trudem utrzymuję się na oblakach. Widzę dużą odstrzeloną płytę, ale jest niepewna i nie mogę jej złapać, co wprawia mnie w zakłopotanie.

- Igor, będziesz wiercił? – pyta Miro. – Nie wiem – odpowiadam szczerze. Naprawdę nie wiem jak uratuję się z tej sytuacji. Wiercić? W sumie najwyższy czas na następnego ringa. Z pokusą wpatruję się w dobrą rysę ponad wybrzuszeniem. To byłoby idealne miejsce do zwieszenia się! Wiele razy zmieniam ręce na chwytach, aby w końcu znaleźć te lepsze, a przynajmniej, bardziej zaginające się. Wykonuję długi przechwyt przez okap i ryska jest moja. Stopy wciąż znajdują się pod przewieszką, co znacznie obciąża ręce. Niemniej jednak próbuję osadzić węzeł, wybierając najmocniejszą pętlę. Nie mogę już utrzymać się na lewej ręce, więc zmieniam na prawą. Dopasowuję węzeł znów trzymając się lewą ręką i strzepuję bułę z prawej. Zmiana rąk. Osadzam węzeł. Cholera! Za mały. Wyciągam go i znów muszę zmienić ręce. Trzymając się prawą ręką, odwiązuję węzeł. Zmiana rąk. Wiążę ósemkę. Nie udaje mi się. Zmiana rąk. Węzeł jest gotowy. W końcu siedzi w szczelinie i mogę zawisnąć na dwóch rękach. Gdyby chociaż efekt był warty włożonego wysiłku. Lepiej o tym nie myśleć i dalej się wspinać.

Ostatnia ścianka kończy się pod dużym wybrzuszeniem. Trzeba tu wbić ringa. Na końcu ściany dostrzegam dużą formację w kształcie grzyba, która wskazuje mi kierunek wspinania. Trzon nie jest zbyt gruby, ale płaski kapelusz jest wielkości ręki. Idealna eksplozja atomowa. Używając różnorodnych oblaków i ścisków, docieram do tej formacji. Nie mogę jej za bardzo obciążać: płaska część na pewno by odpadła, a niestety z trudem udaje mi się zmieścić jeden palec dookoła trzonu. Na szczęście na lewo znajdują się dobre chwyty, więc mogę założyć pętlę na formacji i zacząć wiercenie. Bez naszej nowej metody*** oszalelibyśmy tutaj ze strachu. Kilka precyzyjnych uderzeń młotkiem i mogę zwiesić się w navrtavaku. Niedługo potem ring jest na miejscu. Przez chwilę rozkoszuję się widokiem. Miro znajduje się około 20 dobrych metrów pode mną. Pokonaliśmy połowę kantu. Lepiej na razie nie spoglądać w górę.

Blask słońca dosięga mnie, gdy Miro zaczyna się wspinać. Znika pod przewieszką, jakby chował się w jaskini. Teraz przedziera się przez pasaż z okiem.
- Igor jest szalony! – krzyczy w stronę doliny. – Gdzie są te klamy? – woła do mnie. Jestem zadowolony, gdy widzę, że nie jest to dla niego łatwe. Dochodzi do mnie już nieźle wybrany.
- Wiesz, które mięśnie bolą najbardziej od tego wspinania? – mówię do niego. – Mięśnie karku.
Znów spoglądamy w górę. Przed nami tylko przewiechy i przewiechy. Jesteśmy dokładnie na granicy światła słonecznego i cienia, a na ścianie naprzeciwko możemy zobaczyć idealny zarys tego, co nas czeka: okap ponad ringiem, może pozioma rysa, jeszcze jedno wielkie wybrzuszenie, pionowy kancik i trzy ściśle związane ze sobą okapiki. Czy będziemy w stanie skończyć drogę?
- Miro, poprowadzisz? – pytam. – Ty idź. Wspinasz się dzisiaj rewelacyjnie. – odpowiada, po czym oddaje mi pętle.

Okap nie wygląda źle. Trzy duże ruchy wyprowadzają mnie przez niego. Nadzieja na znajdującą się w tym miejscu półkę szybko znika gdy próbuję złapać oddech pod następnym dużym wybrzuszeniem. Ogarnia mnie stresujące uczucie. Nie mogę nawet spoglądnąć w górę, bez uderzenia głową o skałę. Muszę się tu wygodnie ułożyć.
- Tam gdzieś na pewno jest póła – Miro odczytuje zarys formacji z cienia na przeciwległej ścianie. Szukam podchwytów. Ręka, wyciągnięta poza wybrzuszenie, nie znajduje żadnej ostrej krawędzi, tylko małą kieszeń. Dzięki Bogu jest chociaż to! Przez chwilę waham się, po czym wstaję. Półeczka powyżej jest idealna. Gdyby tylko można było coś osadzić. Zakładam pętlę na odstrzelonej płycie. Niestety, nie ma szans, żebym przeszedł następne przewieszenie. Musimy zrobić żywą drabinę. – Wbij tam ringa! – słyszę głos z dołu. Nie musi powtarzać mi dwa razy, już przebijam się dłutem przez wierzchnią warstwę skały, aby zrobić otwór pod wiertło. Nie ma nic przyjemniejszego od wbijania ringa w przewieszeniu. Zmieniam ręce w nieskończoność, zanim jestem w stanie zawisnąć w uprzęży. Jest popołudnie, a ja jestem głodny, spragniony i zmęczony. Dobrze byłoby już mieć to za sobą. Pozostało mniej niż 20 metrów. Miro mówi, że chce wrócić wcześniej do domu i powinniśmy zjeżdżać. Propozycja ta wydaje mi się bardzo kusząca. Ale kiedy wyobrażam sobie wspinanie się do drugiego ringa jeszcze raz, robi mi się niedobrze. Musimy iść dalej. Wspinacze na drodze obok próbują uratować nas radą: Ponad wami nic nie ma, ale osiem metrów dalej może być dobra rysa. Świetnie. Miro będzie musiał przewalczyć teren do rysy. Nie wygląda on jednak tak strasznie. W końcu kawałek wspinania w pionie. Staramy się nie myśleć o wybrzuszeniach na wyjściu. Nie czekamy długo. Szybko robimy żywą drabinę i Miro wspina się dalej. Pionowy kant nie jest jednak tak łatwy jak się wydawał. Kilka klamek, stopnie na tarcie. Najgorzej jest pod wybrzuszeniem. Żadnej rysy, półki, tylko gładka ściana. Prawa noga Mira zaczyna drżeć z napięcia. – Uspokój się Miro, musisz tam wbić ringa.
- Chciałbym się uspokoić – odpowiada. Noga nie przestaje drżeć. Bije młotkiem, trzymając się małych klamek. Skała jest bardzo twarda. – Chyba nie dam rady – słyszę zrezygnowany głos z góry. – Walcz – staram się go zmotywować. Miro walczy, próbuje trochę z boku i udaje się! Nikt nie poddaje się łatwo w obliczu szesnastometrowego lotu. – Chyba będziemy potrzebowali jeszcze jednego ringa. – mówi Miro. – Nie martw się, tylko wbijaj. Zaraz do Ciebie dojdę. – odpowiadam. W każdym razie, nie mamy już ringów. Podczas gdy się wspinam, Honza i Stando wbiegają na turnię nieopodal. Mają stamtąd świetny widok. To musi wyglądać niesamowicie, liny zwisające w powietrzu, wiatr bawiący się ich końcówkami. Jesienne słońce znajduje się na horyzoncie, a jego promienie są ciepłe i delikatne. Przyjaciele opisują nam chwyty ponad przewieszką. W wybrzuszeniu znajduje się mała klamka na trzy palce. Gdyby nie ona, nie moglibyśmy posunąć się dalej. Sięgam wysoko do oblaka a następnie do małej rysy. Jestem szczęśliwy gdy wracam z powrotem na ramiona Mira, a później do ringa. Rozglądnąłem się nieco i wiem jak ugryźć problem. Poczekajcie chwilę chłopaki, pokażę wam jak wspinać się po stromej ścianie z gracją.
Wstaję wysoko na nodze, aby sięgnąć do klamki. Prawa ręka chwyta oblak ponad wybrzuszeniem, a lewa małą krawądkę. Wychodzę szeroko łapiąc chwyt na plecy, nogi są praktycznie w powietrzu. Jeszcze jeden długi ruch i łapię świetną klamę. Krok w lewo i jestem na najlepszych stopniach, jakie tylko można sobie wyobrazić. Po chwili zanurzam ręce aż po łokcie w najpiękniejszej rysie na najpiękniejszym kancie. Usta nie wykrzykują już: - Nie wspinajcie się na mnie! Zamiast tego szepcą uśmiechnięte: - Udało wam się, chłopaki. Po dobrych stopniach i płytkiej nyży wychodzę na szczyt. Honza i Stando nie zdążyli nawet przybiec, aby mi pogratulować. Jestem tak szczęśliwy, że nawet nie staram się tego ukryć. A satysfakcja przewyższa nawet moją radość. Zmęczeni, schodzimy do podstawy ściany.
Raz jeszcze staję przed tobą, kancie. Dziękuję. Dziękuję za świetne przeżycia i dobre krawądki. Dziękuję za klamkę w okapie i białe ucho skalne. Dziękuję za stabilne chwyty i rysy, które czas wyrzeźbił w twojej głowie. Stoisz tutaj, tak jak stałeś w przeszłości i będziesz stał długo po tym, jak nas już nie będzie. Dumny, pełen wdzięku. Wytwór natury zapraszający ludzi, aby przetestowali tutaj swoje umiejętności, ale taki, którego nigdy nie uda się ujarzmić. Spoglądam na Ciebie i wciąż nie mogę uwierzyć, że trzymałem się gdzieś tam na górze, wysoko, moimi własnymi rękami pieściłem Cię, badałem, powoli posuwając się w górę.
Tylko ring wbity w Twoje ciało jest dowodem mojego spełnionego marzenia.




*Otwieranie dróg od dołu w piachach wymaga od autorów drogi czyszczenia skały podczas wspinania, dlatego często autorzy dróg wspinają się podczas pierwszego prowadzenia ze szczotką.

**”Trzynasta komnata” to zakazane pomieszczenie w słowackich legendach.

***Czescy wspinacze piaskowcowi dopuścili w latach siedemdziesiątych do zwieszania się w tzw. „navrtavaku” w celu wbicia ringa. Navrtavak jest to małe wiertełko, które osadza się w skale przy pomocy młotka (kladivko) i następnie zwiesza się w nim w celu wbicia właściwego ringa. To ułatwia wbicie ringa w miejscu, gdzie nie można odpuścić rąk.

czwartek, 15 kwietnia 2010

Dziwy nad Łabą

Kolejna część cyklu artykułów "z piachu" nadeszła szybciej niż się spodziewałem. Kajetan Kłakowski zdobył bowiem subiektywne wspomnienia Andrzeja Wilczkowskiego z wyjazdu polskich taterników do Saksonii w latach 50-tych ubiegłego wieku, zamieszczone w jednym z numerów Taternika z roku 1957


Na granicy niemiecko-czechosłowackiej Łaba przebija się głębokim uroczym przełomem przez otaczające ją piaskowcowe skały o najrozmaitszych, przedziwnych kształtach. Czasami przypominają one krajobrazy na renesansowych płótnach, lub dekoracje gór w prowincjonalnym teatrze. Są tu również płaskowzgórza o pionowych, zerwanych ścianach; jak Lilienstein, Pfafenstein czy Königstein i pomimo, że ich ściany dają możliwość najdłuższych , nieraz kilkuwyciągowych dróg, nie są one wykorzystywane. W Saskiej Szwajcarii nie chodzi się po górach, na które można dostać się turystycznie.



Foto: Z.Łagocki


Nie mogę powiedzieć, żebym w przeciągu dwóch tygodni, które spędziliśmy*1) w skałkach koło Drezna, zdołał uchwycić całą specyfikę nadłabskiego „Aplinizmu”. Nie mniej to, co zobaczyłem i usłyszałem wystarczyło zupełnie, aby się świetnie ubawić. Być może w ten sam sposób, jak się bawi Zulus obracając bezmyślnie tarczę telefonu i dmuchając w słuchawkę. Zresztą zobaczycie sami.

Bo na przykład. Tradycja nakazuje, aby robić każdą drogę ściśle tak, jak pierwszy zdobywca. Nie, nie tylko samą drogę. Również zejście trzeba po nim naśladować. Konkretnie jeżeli pierwszy zdobywca z danej skałki schodził – należy schodzić, Jeżeli zjeżdżał – zjeżdżać. Inaczej jest nie „fair”. Na nasze pytanie: co robić o ile pierwszy zdobywca spadł, dano odpowiedź wymijającą. Ale z tym wszystkim można się jeszcze pogodzić. Dużo gorzej jest z asekuracją. Już po kilku dniach wspinania doszliśmy do wniosku, że drogi są sklasyfikowane nie tyle według ich trudności, ile według stopnia bezpieczeństwa, a raczej niebezpieczeństwa. Takie na przykład siódemki (najwyższy stopień trudności) charakteryzują się tym, że odpadnięcie jednego wspinacza powoduje natychmiastową śmierć obydwu. Na szóstkach już są szanse, że jeden wyjdzie w takim wypadku żywy.

Prawo do bicia haków na drodze ma tylko pierwszy zdobywca. Ma on ze sobą garnek z cementem i od razu hak utwierdza w skale na zawsze, To nie jest takie głupie, jak by się na pierwszy rzut oka wydawało. Skałki są zbudowane z piaskowca i gdyby tak ciągle haki w nie wbijać i wybijać, pewnie by się już rozsypały. Przykre jest co innego. Otóż trzeba być nie lada „kozakiem”, żeby w niewygodnym miejscu windować do góry taki garnek z cementem i bawić się z w zamurowywanie haka. Toteż na drodze jest haków bardzo mało, przeciętnie po jednym na dwa wyciągi. Był podobno taki wspinacz, co na swojej dwuwyciągowej drodze wbił pięć haków. Potem zebrała się specjalna komisja i dwa z nich wybito. Nie rozumiem notabene, dlaczego? Każde żelazo w ścianie jest u nich trefne i nie Wolno się go łapać. Ba, bezpośrednie założenie karabinka na hak też już jest nie sportowe. Trzeba najpierw założyć pętlę, a na nią dopiero karabinek. Poza tym jak ktoś się boi spaść, to używa tych pętli. Pcha się je w najrozmaitsze dziury w skale, z których najczęściej wypadają, Pętli chwytać nie wolno.

Z tym chwytaniem to też jest przedziwne nabożeństwo. Podchodzi taki wspinacz do haka i zakłada przy nim stanowisko asekuracyjne, przez cały czas zachowuje się tak, jakby hak był włączony do sieci wysokiego napięcia. W końcu z westchnieniem ulgi siada w pętli zawieszonej na tym samym „świętym” kawałku żelaza.
Przepisy odpowiadają również wyczerpująco na pytanie czego się wolno chwytać, a czego nie. Otóż jako chwytów i stopni wolno używać jedynie dzieła matki natury. Łapanie się za to, co zostało zrobione przez człowieka „nie dotyczy gentelmana”. Na przykład takie drzewo. I już dwa aspekty. Jeżeli rożnie sobie w ścianie, to proszę bardzo; chwytać się, stawać na nim ile się komu podoba. Co innego jeśli tkwi ono pod ścianą. Przebycie dolnych części drogi przy jego pomocy jest nie „fair”. To drzewo bowiem mogło już być posadzone przez człowieka.



Foto2: Powrót ze wspinaczki. Z.Łagocki


Jedyny wyłom w zakazie używania wytworów ludzkich stanowi sam człowiek. Żywa drabina jest tam bowiem używana często i chętnie. I to nie taka używana często i chętnie. I to nie taka szczątkowa jak u nas. Tam stosuje się żywe drabiny złożone nieraz z trzech kondygnacji. Można i w ten sposób, tym bardziej, kiedy chodzi się na boso. Myśmy też tak próbowali, ale to zbytnio pobudzało do śmiechu, co jest zupełnie zrozumiałe, gdyż piaskowiec jest bardzo szorstki.

Z początku traktowano nas z góry, bo baliśmy się chodzić bez haków, niemniej po pewnym czasie nauczyliśmy się jako tako obchodzić z pętlami i zrobiliśmy w samodzielnych polskich zespołach kilka wejść. Niemniej chyba ani jednego, które by nie zgrzeszyło przeciwko któremuś z licznych przykazań. A to jakiż wariant w granicach trzech metrów, a to zejście nie takie, a to w końcu przejście klasyczne zamiast żywą drabiną. No cóż, trudno się jest odzwyczaić od własnych metod wspinania.

Gospodarze – wychowani zresztą z dala od tzw. wielkiego alpinizmu lubili się jednak chwalić nazwiskami znanych alpinistów, którzy przyjeżdżali podobno nad Łabę. Był tam nawet kiedyś Herman Buhl, ale miał się wyrazić, że nie jest samobójcą i wspinał się tylko „ na drugiego”. To, że myśmy nie wstąpili w ślady sławnego Austriaka, należy złożyć jedynie na karb narodowych cech Polaków.

ANDRZEJ WILCZKOWSKI
Taternik 1957-2 s.27

1) Są to osobiste wrażenia autora z pobytu w skałkach piaskowcowych nad Łabą koło Drezna, które polscy taternicy odwiedzili w kilku turnusach w lecie 1956 r., w ramach wymiany turystycznej z NRD, organizowanej przez PTTK. W wyniku tej wymiany kilka grup wspinaczy niemieckich odwiedziło w tym czasie Tatry Polskie.


Hermann Buhl (ur. 21 września 1924 w Innsbrucku, zm. 27 czerwca 1957 na Chogolisa) – austriacki wspinacz. Uważany za jednego z najlepszych powojennych austriackich wspinaczy. Zaczął się wspinać w latach 30, w Alpach. W 1953 r. pierwsze wejście na Nanga Parbat (8126 m n.p.m. solo i bez tlenu). W 1957 r. wraz z Fritzem Winterstellerem, Marcusem Schmuckiem i Kurtem Diembergerem pierwsze wejście na Broad Peak (8047 m ). Parę tygodni po zdobyciu Broad Peak wraz z K. Diembergerem podejmuje próbę wejścia na niezdobyty szczyt Chogolisa (7654 m). Buhl spada wraz z nawisem śnieżnym na południowo-wschodnim zboczu Chogolisy. Jego ciała nigdy nie odnaleziono.


Foto3: Nieraz trzeba dokonać takiego skoku. Z.Łagocki

wtorek, 13 kwietnia 2010

Nieograniczona lekkość bytu

W końcu zaczynam od dawna odkładany cykl artykułów dotyczących historii wspinania oraz ciekawostek z piachów. Pierwsza część to moje tłumaczenie artykułu Helmuta Schulze "Infinite Lightness of Being" zamieszczonego w 26 numerze Alpinista. Jak na pierwszą część cyklu przystało, umieszczam artykuł o kolebce piaskowcowego wspinania, czyli Saksonii. W przygotowaniu natomiast artykuł Igora Kollera o otwieraniu słynnej drogi Kalamarka w Teplicach, oraz foto-zarys wczesnej historii wspinania w Saksonii.

Fotografie: Helmut Schulze (http://www.helmut-schulze.com), Rudolf Kobach, Karl Daweritz





Robert wspina się jak kot, bez liny, wkładając tylko tyle siły ile trzeba, aby utrzymać się na delikatnych formacjach piaskowca. Na wyjściu z Arymundweg, w Elbsandsteinie, gdzie skała łukowato przechodzi z pionu w przewieszenie, stara się zdjąć z rąk jak najwięcej ciężaru, ile tylko się da, jakby próbował w jakiś sposób rozproszyć grawitację równomiernie po swoim ciele by w końcu wypuścić ją na zewnątrz. Jak zwykle, wygląda to trochę jak magiczna sztuczka.
Mam nadzieję, że uda mu się dojść do końca. Słowa wirują wśród moich myśli aż do momentu, kiedy kolana zaczynają drżeć od ich mocy. Na szczęście na wąskiej półeczce, na której stoję, jest wystarczająco dużo miejsca na statyw, dzięki czemu drżenie mojego ciała nie oddziałowuje na aparat. To wszystko to był mój pomysł.



Emil Kolb na Alterweg (VI), Jungfer, Elbsandstein, 1933. Walter Hunig pierwszy przeszedł tę drogę w 1906 roku z W. Baudischem i Oliverem Perry-Smithem. W liście do Rudolfa Fehrmana, Perry-Smith nazwał tę wspinaczkę: "dzień... którego nigdy nie zapomnę". Wcześni wspinacze z Elbsandstein wyprzedzali poważnie swój czas jeśli chodzi o trudności techniczne i moralne, do roku 1906 otwierali drogi o trudnościach VIIb, a do wybuchu I Wojny Światowej osiągnęli poziom VIIIa. W 1918 Emanuel Strubich poprowadził pierwszą na świecie drogę o trudnościach VII w skali UIAA, Westkante na Wilder Kopf, bez ringów (obecnie droga posiada dobite ringi)


Godzinę wcześniej, znalazłem się spontanicznie w pokoju gościnnym Roberta, w niedalekim Rathen, spoglądając przez okno jak słońce sunęło ponad szarą skałą i rzucało nietypowy jasno-złotawy połysk. - Światło jest świetne – powiedziałem. - Idziemy.
W pierwszej chwili radość pojawiła się na jego twarzy. Wymówka, żeby odejść od biurka? Potem przyszedł cień: Ale tak od razu? Bez przygotowania? Jednak Robert jest dobrym przyjacielem. Zrobi prawie wszystko, by pomóc mi wykonać idealne zdjęcie.
W końcu, Robertowi udaje się przedrzeć przez resztę bezchwytowej bambuły. Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Mogę przestać martwić się o niego i zamiast tego myśleć o tym, co właśnie uchwyciłem. Ujęcie jego najlżejszego wysokiego wyjścia na nodze. Niebieska koszulka, odzwierciedlająca barwę nieba; błysk jego ramienia z ciemną skałą w tle. Cudowne zamrożenie ludzkiego ciała podczas gdy przemienia się, przepływając przez i próbując zrozumieć długie życie piaskowca.



Harald Mothes na niesamowicie eksponowanej Durrebielnadel (V). Fehrmann i Perry-Smith, jedna z najbardziej aktywnych ekip tamtej ery, otworzyli tę drogę w 1907 roku. Fehrmann był wczesnym zwolennikiem tego co nazywał "Wielkimi Liniami", najbardziej logicznymi, estetycznymi drogami jakie były możliwe, wymagającymi jak najwięcej umiejętności technicznych i odwagi. Jego przyjaciel Perry-Smith przyjechał z Filadelfii jako osiemnastolatek w 1902 i szybko został centralną postacią lokalnej sceny wspinaczkowej. Wojny Światowe rozdzieliły dwójkę wspinaczy: Perry-Smith wrócił do domu w 1914 i później walczył po stronie Aliantów we Włoszech. Fehrmann dołączył do Nazistów w latach 1930. Umarł czekając na proces po ich porażce.


Piaskowcowe skały Elbsandsteinu, znajdujące się we wschodniej części Niemiec, niedaleko Dresden i czeskiej granicy, rozpoczęły się dla mnie na czarno-biało. Ponad sto lat fotografii, ukazuje tę samą magiczną grę pomiędzy człowiekiem i delikatną skałą, tą samą lekkość, napędzaną życiem potrzebę impulsu, myśli i ruchu. Po drugiej stronie doliny od Arymundweg, wznosi się zaokrąglona turnia Mönch, z nowoczesnym stalowym wskaźnikiem kierunku wiatru w kształcie mnicha. W Średniowieczu, szczyt ten służył za warownię. Oddziały skrywały się w jaskini wykutej w delikatnym piaskowcu.
W 1874 roku wąskie kominy turni wypchnęły Otto Ewalda Ufera i H. Fricka na eksponowaną ścianę. Nawet dzisiaj, gdy panoramiczny widok rozszerza się, rzeka Łaba wije się i błyszczy. Domy w Rathen kurczą się do wielkości zabawek. Ciemny szczyt Lilienstein wznosi się na tle nieba. Trzęsiesz się, lub ekscytujesz.
Ufer i Flick prawdopodobnie zarówno trzęśli się jak i ekscytowali. Rezygnując z jakiejkolwiek pomocy narzędzi hakowych, ta dwójka pomogła zainaugurować ideę saksońskiego wspinania klasycznego, którą później Fritz Wiessner sprowadził do Ameryki w latach 1930-stych, robiąc pierwsze przejścia od Gunks'ów po Devils Tower. Tutaj, wśród tysięcy turni, aura tradycji pozostaje. Aby uchronić delikatną skałę od uszkodzeń, wspinacze nie używają friendów, kości, ani magnezji. Klasyczne drogi mają tylko po kilka ringów, jeśli w ogóle jakieś mają. Wspinacze asekurują się w sposób, który musi wydawać się archaiczny, klinując węzły w szczelinach. Tylko na współczesnych drogach, autorzy pierwszych przejść instalują czasem komplet ringów. Jednak najwięksi tradycjonaliści zakradają się czasem, aby wybić je pod osłoną mgły i nocy.



Bernd Arnold, kreatywny i niezłomny pionier wspinania w Elbsandstein od lat 1960, w swoim stylu przechodzi klasyczny Sudkante (VI) na Lokomotive-Esse (obok ta sama droga już z liną). Ahrymund Fehrmann otworzył tę drogę w 1911. W 1903 roku, Perry-Smith, A.Kunze i H.Simon po raz pierwszy weszli na tę formację (V), która uważana jest za katalizator przejścia z kominów i rys na ściany. Stali się po prostu zbyt dobrzy i zbyt szybcy i po prostu skończyły im się logiczne linie. Tak jak wielu w Elbsandsteinie, Arnold zaczął wspinać się na boso, ponieważ zauważył, że skóra na stopach trzyma się skały lepiej niż ówczesne buty wspinaczkowe.

„Niech Bóg uchroni Cię, stary dobry Falkensteinie, od kabli, stalowych prętów i wszystkich poprawiających naturę urządzeń.” Takie słowa zapisał Oskar Schuster w książce szczytowej na wierzchołku najbardziej znanej turni w Saksonii. Schuster sprowadził buty z konopnymi podeszwami z Alp do Elbsandsteinu i w latach 1891 do 1902 otworzył bądź uczestniczył w otwieraniu ponad 90-ciu nowych dróg. W 1892 otworzył Schusterweg na wschodniej ścianie Falkensteinu, prowadzącą kominami, przerysami, kantami i tarciowymi płytami. Jedynie 120 metrów wspinania, ale wymagającego i różnorodnego niczym w Alpach.
W środku drogi, Schuster natrafił na śliską półkę porośniętą kępami trawy. Delikatnie poruszał się od kępy do kępy, podczas gdy one odrywały się pod jego stopami. Chociaż przetrwał tę przygodę, w 1917 roku zginął w rosyjskim obozie jenieckim. Przez 100 lat po przejściu Schustera, pokolenia wspinaczy pokonywały tę linię, na początku z linami konopnymi, potem ze stalowymi karabinkami, w końcu z nowoczesnymi linami i pętlami. Jednak w pewnym okresie po roku 1990, Saksoński Klub Alpinistyczny zdecydował, że 2 ringi powinny zostać dobite na tej drodze, dla bezpieczeństwa. I tak, kawałek historii został zadeptany.



Arnold musiał walczyć przez kilka dni w 1982 aby zrobić pierwsze przejście Direkte Nordkante (IXa) na Panoramafels. To niepozowane zdjęcie z próby w 1981 roku pokazuje to, co Schulze nazywa "atmosferą chwili, hartu ducha i dynamiczności", które określały lata 1970-te i 1980-te. Amerykanin Henry Barber, znany z odwiedzania mało popularnych rejonów wspinaczkowych, po wspinaniu z Arnoldem w 1976 roku określił go jako "najlepszego wspinacza na świecie". Po przybyciu Barbera, Wiessnera i Wuncha w 1976, Arnold i inni wspinacze saksońscy przestali zakładać stanowiska na każdym ringu. Od przybyłych wspinaczy Arnold podjął styl wpinania się do ringów i kontynuowania ciągu, wydłużając wyciągi dróg.

Relikty pozostają. Rozlega się dzwonek do drzwi. - Wpuść mnie – mówi mój partner wspinaczkowy Herald. Jego szaro-niebieskie oczy błyszczą z podniecenia. Jego wystające uszy sprawiają, że wygląda jak jakiś szalony elf. - Chcę zobaczyć twoje kolorowe pętle.
Chcesz oglądać pętle? Dla współczesnych wspinaczy te słowa mogą wydawać się absurdalne. Jednak na początku lat 1980, kiedy miałem tylko 15 lat, a Harald 13, mieszkając niedaleko Elbsandstein, zaraziliśmy się wspinaczkowym wirusem. W tamtych czasach nasze domy znajdowały się w NRD, po drugiej stronie żelaznej kurtyny. Jedynie emeryci mogli przemieszczać się tam i z powrotem przez Mur Berliński. Moja babcia, która w latach młodości wspinała się, jeździła do zachodnich Niemczech aby kupować kolorowe pętle, których nie mogliśmy znaleźć w naszych sklepach. Pętle te nie były jedynym kolorem, któremu udawało się prześliznąć. Przez większość czasu zimna wojna odcinała nas od zachodnioeuropejskiej sceny wspinaczkowej, jednak od czasu do czasu niektóre publikacje docierały do naszych rąk. Nasze gazety drukowały czarno-białe zdjęcia na cienkim papierze. Zachodnie zdjęcia ukazały nam świat osobowości w dziwnych, jasnokolorowych ubraniach i o dzikich wyrazach twarzy, kłócących się ze stonowaną, narzuconą, „idź do pracy codziennie i pozwól Partii myśleć za ciebie” osobowością, którą wszyscy powinniśmy przedstawiać. Wspinacze zachodni wydawali się płynąć po nieprawdopodobnych skalnych formacjach z niewyobrażalną lekkością bytu.




Tobias Wolf, jeden z najlepszych wspinaczy dzisiejszego pokolenia, prowadzi Visionen von Gestern (Xc) na Frienstein. Christian Gunther otworzył tę drogę w latach 1980-tych i nazwał ją The End, jednak tradycjonaliści wycięli ringi, które były wbite ze zjazdu. Wolf otworzył ponownie drogę w 2008 roku według zasad saksońskich, od dołu, nadając jej nazwę "Wizje Przeszłości". Przez dekady za żelazną kurtyną, Elbsandstein pozostaje rejonem z jednymi z najbardziej wymagających zasad na świecie. Drogi muszą być otwierane od dołu, bez rozpoznania z wędki oraz wykorzystania narzędzi hakowych (chociaż po 1966 roku zezwolono na zwieszanie się w pętlach do ręcznego wiercenia otworu bod ring, a dziś do wiercenia można też zwieszać się w skyhookach). Nowe drogi mogą być prowadzone tylko na turniach, niedostępnych inaczej niż poprzez wspinanie. Ringi powinny być wbijane jak najrzadziej się da. Nie wolno używać friendów, kości i magnezji; można używać jedynie pętle przeciągnięte przez ucha skalne, formacje skalne oraz węzły zaklinowane w szczelinach. Barber wyjaśnia w 74 numerze magazynu Mountain (1980): "Zadziwiające poczucie tradycji, wzmagane myślą, że skoro 70 lat temu mogli się wspinać bez tego... potwierdza, że wspinanie w Saksonii wymaga nie tylko umiejętności fizycznych, ale także siły mentalnej"

Nagły impuls skłonił mnie do porzucenia pracy i oddania się piaskowcowym turniom i krępującym, letnim podmuchom powietrza. W tygodniu, wysoko nad drzewami i jeziorem Amsel, wisimy na wygrzanej od słońca brązowo-żółtej ścianie Grzbietu Amselsee, na osiemdziesiątym metrze jednej z najdłuższych dróg w Rathen i cieszymy się sekretnym i niedostępnym poczuciem wolności. Zatrzymując się przy ringu, aby ściągnąć do siebie partnera, pozwalam, żeby to przerwanie rytmu wspinania stało się jego częścią. Pozwolić, aby cisza i odgłosy ptaków rozciągnęły czas i przestrzeń do momentu, kiedy mogę naprawdę zobaczyć każdą minutę przesuwającą się w świetle, barwie i cieniu.
Pierwszy aparat kupiłem w 1986 roku. O wschodzie słońca, chmury przepływały przez dolinę. Wydawało się prawie nieodpowiednim przeszkadzanie falom mgły pstrykaniem aparatu. Nie chciałem jednak też stracić tych chwil. W tym powolnym pogrążeniu w naturę, uczyłem się swojej sztuki.
Ja i moi partnerzy wisieliśmy na turniach też z innego powodu. Tam na górze mogliśmy bez skrępowania rozmawiać o polityce. Nasze rozmowy dotyczyły głównie możliwości ucieczki. W 1987 i 1988 zakradaliśmy się w góry Środkowej Azji na nieoficjalne wyjazdy wspinaczkowe. Przywiozłem zdjęcia z tych ekspedycji i przez jakiś czas trzymałem je z dala od entuzjastycznej widowni Wschodnich Niemiec, zbierając odwagę aby rozpocząć karierę fotografa. W 1989, w końcu znalazłem swoją drogę ucieczki, podróżując przez Rosję, Mongolię, Chiny, a później Hongkong i w końcu do Zachodnich Niemiec, gdzie osiadłem w Monachium i prezentowałem pokazy slajdów z naszych piaskowcowych turni. Pozostałem na wygnaniu od Elbsandsteinu aż do momentu rozpadnięcia się Muru Berlińskiego.



Kolejne Arnoldowe dzieło sztuki, pokonana w 1977 Begehund Wand im Morgenlicht (dziś znana jako "Direkte Superlative") na północnej ścianie Grosser Wehlturm, pierwsza droga IXc w Elbsandstein. Zmiana reguł w 1966 zezwoliła wspinaczom na zwieszanie się w pętlach w celu wbicia ringa. To pozwoliło Arnoldowi zwiększyć radykalnie poziom trudności. Do roku 1989 wyjazdy Arnolda ograniczały się do krajów bloku komunistycznego. Teraz, kiedy może jeździć wszędzie, uczestniczył w pierwszych przejściach od wenezuelskich Tepuis po szczyty Patagonii. W 1999 on i Kurt Albert otworzyli drogę Red Pilar (V+, 5.11+, ca 650m) na argentyńskiej Aguja Mermoz (2732m.n.p.m)

Burza zaskoczyła nas w wyjściowym kominie Schusterweg. Mój sześcioletni syn, Valentin, pośliznął się i zawisł na linie. Zakładając wcześniej pętle, pozwoliłem mu poprowadzić jego pierwsze metry drogi w Elbsandstein. Oczywiście martwiłem się o bezpieczeństwo mojego dziecka, jednak wiedziałem, że Valentin, w odróżnieniu od Roberta, powie mi kiedy będzie czuł się niekomfortowo. Nie będzie popychał swoich granic. Uważnie przeszliśmy przez wszystko, co musieliśmy zrobić, aby wykonać zdjęcie. Ponieważ potrzebowałem równomiernego światła, poczekaliśmy na pochmurny dzień (inaczej słońce rzuciłoby zbyt duży cień na wschodnie granie i kominy i świeciłoby zbyt jasno w tle). Nie spieszyliśmy się, spokojnie fotografowałem swojego syna gdy układał swe palce na kancie ukształtowanym niczym szyjka od butelki piwa. W wyniku poślizgnięcia, Valentin uderzył się w łokieć, był jednak zbyt dumny żeby płakać. Dzieci są jak dawni pionierzy. Ich ciekawskie palce, intensywny wzrok i odważna radość zamieniają stare drogi znów w pierwsze przejścia.



Ośmioletni Valentin Hölker na Schusterweg (III) na wschodniej ścianie Falkenstein. Hölker wspina się od trzeciego roku życia i już ma na koncie około 400 dróg do VIIc. Oliver Perry-Smith byłby dumny.



Przez lata zachowywałem dystans od diw i gwiazd wspinaczkowego świata. W 1990 roku, wraz z upadkiem Muru Berlińskiego, wspinanie stało się modne w dawnym NRD. Fala ilustrowanych czasopism zalała rosnącą publikę. Nowe magazyny chciały głównie zdjęć z najtrudniejszych dróg. Ale kiedy jeden z najlepszych wspinaczy powiedział mi, że nie chce pojawiać się obok tego czy tamtego, zacząłem bardziej interesować się robieniem zdjęć zwykłych ludzi na łatwiejszych klasykach. Ich radość sprawiała, że moje zdjęcia stawały się proste i czyste.W Elbsandstein, zwykli wspinacze rozpoznają mnie i mówią: - Dobrze, że zdjęcia z dróg, które znamy pojawiają się w twoich pracach.

Czuję się coraz bardziej przyciągany do źródeł wspinania klasycznego, do historycznych dróg wspinaczy takich jak Oskar Schuster. Także do odważnej i swawolnej łatwości, dzięki której dzieci oraz wspinacze, którzy zachowali tą samą miłość do eksploracji, znajdują sposoby aby przezwyciężyć prawa grawitacji i tańczyć w górę piaskowcowych ścian.

We wschodniej części Liliensteinu, trawers, wydający się nieskończonym, wyprowadza nas na przerażającą półkę. Z trzech stron naraz nagle otacza nas wiatr. Pod naszymi stopami ściana ginie w przewieszeniu i wierzchołki sosen wystają niczym zęby.
Boisz się? - pytam Valentina.
Kiedy się wspinam, nie znam strachu! - krzyczy.
Podczas gdy ja z moim przyjacielem, wciąż onieśmieleni nagłą ekspozycją, stoimy ciasno na półce, mój syn krzyczy znowu: - Fajnie by było zrobić tutaj wahadło!

Tłumaczenie z angielskiej wersji artykułu, przetłumaczonej z niemieckiego przez Courtney Dixon – Damian Czermak



sobota, 27 lutego 2010

Epic Trip Trailer 1

http://slackspirit.pl

http://slacklive.cz

poniedziałek, 12 października 2009

Letni luz

W końcu przyszedł czas na podsumowanie lajnowe tego lata. Tak więc, venga.

Część I: Sokoliki

Po udanym slakfeście w Hejnicach, zmotywowani do lajnowania, na przełomie czerwca i lipca wyruszyliśmy z Jankiem w stronę San FranTrzcińska. Jako że w Sokolikach wspinać się zbytnio nie lubię bo za mało piachu w tym granicie i za gęsto tam biją, cel mój był w miarę prosty: hajlajny, a precyzując, jeden taki hajlajn, pierwszy, któremu udało się mnie pokonać - Big Air między Krzywą Turnią i Sukiennicami. Ten 36-metrowy sznurek od jakiegoś czasu nie dawał mi spokoju i gorycz porażki od tamtej pory przepełniała moje usta. Tak więc uzbrojeni w - jak zwykle - leciutkie plecaczki wywaliliśmy pod górę... no nie do końca, bo do taboru dojechaliśmy samochodem ;)





Motanie przebiegło w miarę szybko. Pod koniec burza, która pojawiła się znienacka przechodząc obok nas, skutecznie odstraszyła praktycznie wszystkich wspinaczy, my natomiast olaliśmy ją ze szczytu turni co okazało się skuteczne, bo przeszła bokiem :D





Po motaniu przyszedł czas na walkę... Po kilku próbach w końcu udaje mi się przejść punkt krytyczny w 1/3 długości i daję do końca... dwa kroki przed stanowiskiem noga ześlizguje mi się z taśmy i zaliczam banię nie mogąc w to uwierzyć....tak blisko...ale może tak miało być, może nie o to chodzi, żeby tłumić w sobie złość porażki, może trzeba wyjść ponad to, cieszyć się samym byciem na taśmie, bo w końcu nie o to chodzi, żeby dojść do końca tylko żeby próbować.......jasne, oczywiście że chodzi o to żeby dojść do końca! W drugą stronę na szczęście udaje mi się przejść taśmę w pierwszej próbie i tym samym zaliczam drugie przejście, niestety na razie half-man. Janek w międzyczasie zalicza kolejnego fullmana na tym highlinie. Kiedy już dostatecznie jesteśmy zmęczeni schodzimy do taboru na standardową regenerację. Hajlajna zostawiamy rozwieszonego na kolejne 5 dni.









Drugiego dnia w planie było wbicie stanowisk na nową linię między Sokolikami. Zaopatrzeni w wiertarkę taborową i ringi z klejem od Micaja wbijamy się na górę i w dość szybkim czasie wklejamy dwa ringi po stronie Dużego Sokolika. Niestety na tym kończy się akcja, bowiem burza zmusza nas do szybkiego wycofu z tego najwyżej położonego miejsca w Sokołach ;) Próbujemy przeczekać dupówę pod Sukiennicami, nie wiedząc jeszcze, że była ona początkiem nieskończonej ilości dupów lipcowych i powodzi na całym Dolnym Śląsku... w końcu wycofujemy się do taboru skutecznie przemakając.













Wieczorem opuszczam Sokoliki na dwa dni, planując wrócić w sobotę. Po powrocie, spotykam na taborze zaspanego Kwjetaka. Okazuje się, że w piątek udało mu się przejść Big Air'a full-man OS, czym mnie oczywiście lekko podkurwił ;) W piątek też Janek z Soyą wbili drugie stanowisko i rozwiesili nowego hajlajna na Sokolikach. Soya wykonał swój plan i w sobotę rano udało mu się przejść nowego hajlajna half-man, który nota bene jest jego pierwszym hajlajnem. Brawo!









Po krótkim posiedzeniu dajemy do góry pobawić się na nowym lajnie. Janek oczywiście przeszedł go już w piątek OS Full-man w swami. Ja, chcąc rozruszać psychę przed kolejną próbą na Big Air, też postanawiam uderzyć w swami...skutecznie :). Po mnie Full mana zalicza Kwjetak. W międzyczasie dołączają do nas Korny z Arturem i Ondra Hk. Korny i Ondra przechodzą hajlajna full-man ze stania, tym samym zaliczając 5 i 6 przejście. Warto podkreślić, że dla jednego i drugiego był to pierwszy w życiu hajlajn. Bene, bene... Nadeszła pora aby nową taśmę nazwać. Po krótkich dywagacjach, Kwjet rzuca propozycję: 6th Avenue (Szósta Aleja), która okazuje się być strzałem w dziesiątkę.













Po południu przyszedł czas na kolejne starcie z Big Airem. Tym razem jednak postanawiam nie poddawać się do końca. Taśma oczywiście nie daje się łatwo i kilka razy mnie zrzuca. Jednak w końcu udaje mi się przejść z Krzywej na Sukiennice pierwszy raz...spoko spoko, teraz tylko wrócić i będzie full-man...wyluzuj...już przecież przeszedłeś w drugą stronę, uda ci się więc jeszcze raz...powtarzam sobie w głowie jak mantrę te same słowa. Pierwsza próba...bania...kurwa! nie tak! druga, trzecia, to samo. Siedzę zrezygnowany na stanowisku na Sukiennicach i przeklinam wiejący wiatr i zmęczone ramiona... ok, ostatnia próba. Wstaję i po ok 3 minutach moje stopy dotykają Krzywej Turni! Byłem zły jak orzeł! Walczyłem jak wilk w górach! Moja moc jest wielka jak SANKTUARIUM! TIMMY!






Część II: Biszik

"Biszik to je klasika..." - z tymi słowami trudno się nie zgodzić. Kolejna, trzecia już edycja tego festiaku to bez wątpienia najlepszy festiwal na jakim byłem. Myślę, że każdy uczestnik tej imprezy spokojnie się ze mną zgodzi. Niesamowity klimat, ludzie, otoczenie piaskowcowych turni, slacklajn, vasrlajn, rodeolajn, najaki souteż, lezeni, koncerty, primavera, jamsession do rana.... ech trudno opisać słowami atmosferę tej imprezy, chyba nawet nie ma sensu próbować. Zapraszam więc do obejrzenia zdjęć na http://czermuh.rajce.net i na http://slacklive.cz

W przygotowaniu także dokument slacklajnowy Jana Karhánka. Trailer do obejrzenia tutaj: http://www.hany.info/cz/videa/lonely-pillars-osamocene-pilire-slack-line-fest-bischofstein.html

http://kolouchreceteam.jalbum.net/Bi%C5%A1%C3%ADk%20album/


















Część III: Urban Highline w Lublinie i TreeHajlajny w Kraśniku

W tym miejscu zamieszczam tekst organizatora festiwalu, Rafała Sadownika, idealnie oddający to, co się działo:

"Działo się, trochę stresu i sporo emocji.

Pierwszy dzień upłynął pod znakiem ciśnienia które wszyscy na siebie przyjęli. Impreza zaplanowana od 12tej do 15tej miała poważna obsuwę.

Duża nauczka dla mnie jako organizatora ludzie przyszli jakby mieli zobaczyć jakiś spektakl pod tytułem przejście po taśmie między dwoma wysokimi budynkami i o godzinie 12.30 zaczęli się niepokoić. W sumie, tak mogli wywnioskować z gazet, prawdopodobnie spodziewali się ’showmena’ w trykocie cyrkowym wykonującego sztuczki do muzyki cyrkowej.

Korzystając z okazji chciałbym wszystkich zaangażowanych przeprosić za głupoty jakie mogli przeczytać w gazetach a szczególnie w jednej, która przeprowadziła ze mną wywiad, którego bym nie rozpoznał jako swoich słów (gdyby nie moje zdjęcie). Tak to już jest, że niekoniecznie to co jedni wypowiadają to inni słyszą, czego się nie robi żeby tekst był atrakcyjny…

Do brzegu








Po zamotaniu niższego treelina pierwszy wychodzi Janek i po przejściu jednej długości zaczyna triki. Co tu dużo pisać kto widział temu szczena opadła. Następnie na haju pojawia się Damian na dużym spokoju przechodzi full mena. I już ludzie zebrani w liczbie około 200 osób zaczęli myśleć sobie że nic trudnego w tym nie ma. Kolejna postać na treeline to Faith Dickey z Teksasu wzbudziła niesamowite emocje. Spadając kilkakrotnie z wdziękiem wzbudziła sympatię zebranych ludzi. Jak już publika przeszła oglądać zmagania na wysokim Haju, Faith na spokojnie walnęła Full mena.





W sobotę pojawili się goście z Zakopanego Bartek i Asia oboje podjęli próbę treelina

Za nim chłopaki wystartowali na “urzędniku” (tak ochrzściliśmy wysokiego haja pomiędzy budynkami urzędów Miasta i Wojewódzkiego) trzeba było podciągnąć taśmę. Próby wykonane w piątek bezpośrednio po montażu pokazały że taśma nie będzie prosta do ustawienia. Za nim wszystko było gotowe zrobiła się 16ta i chłopaki razem z Faith na dużym zmęczeniu i przy słońcu w oczy zaczęli pierwsze próby osiągając 15- 20 metr. Ostatnie próby wykonali z drugiego budynku z okna (ten koniec znajdował się nieco wyżej i zaczynało się w cieniu).









Tak minął pierwszy dzień skończyliśmy wykończeni około 18 w knajpie ze swojskim jadłem.

Potem jeszcze odbyło się night slacklining na treeline.

W niedzielę odwiedzają nas chłopaki ze Stalowej Woli oraz Gumiś z Ostrowca są jeszcze osoby ze Świdnika i Kraśnika.








Niedziela to przede wszystkim pokaz umiejętności i trików na niższym haju w wykonaniu całej trójki oraz liczne próby przejścia “urzędnika”. Janek i Damian startują jako pierwsi wykonując w seriach po kilka prób idą z okna w kierunku dachu niższego budynku, Faith w tym czasie spędza czas na treeline przechodząc go kilka razy. Warunki atmosferyczne to słońce i silny wiatr z południa. Jego siła sprawia że taśma nawet na krótkich odcinakach pomiędzy plastrami łapie wiatr i bije o “back up”- line zabezpieczającą. Czasu jest nie za wiele (do 16 tej przedłużamy zamknięcie ulicy). Urzędnik okazał się być bardzo trudny i każda próba mimo że dalsza kosztuje Janka, Damiana i Faith dużo sił. Po każdym upadku wracają zmęczeni na początek. Taśma jest bardzo nerwowa i nawet w chwilach gdy wydaje się że już się uspokoiła i chłopaki maja ją pod kontrolą, ta nagle ich zrzuca. Zbliża się 16ta w przed ostatniej próbie Janek mimo dużych wahań utrzymuje się na taśmie i osiąga 35 metr jest już wyraźnie za połową, wszyscy sterczymy z głowami w oknie gdy nagle nie wiadomo jak i kiedy po prostu odpada. Wraca zmęczony i prawie natychmiast rozpoczyna kolejną próbę jest już 16ta, to ostatnia próba. Zaczyna, taśma ucieka nerwowo ale Janek jakby się nie przejmował, idzie ciągle w tym samym tempie mimo wahań. Krok za krokiem cały czas do przodu taśma tańczy we wszystkich kierunkach a Janek ma spokój, skupienie i kontrole. Kolejne kroki, jest już za połową. Wszyscy stoimy w oknie i obserwujemy, chyba po raz pierwszy chłopaki z Alpaki, ochroniarze i my milczymy wpatrzeni w plecy Janka stawiającego kolejne kroki. Około 35 metra pierwszy cichy i nieśmiały komentarz kogoś z tyłu “przejdzie”, kolejne kroki na przód jest już wyraźnie za połową z naszej perspektywy osiąga 40 metr Damian “ma to - przejdzie” ktoś już śmielej i w podnieceniu “PRZEJDZIE”. Janek jest już na 45 metrze do końca już blisko, ekipa na drugim dachu zamiera jakby zaskoczona że Janek jest tak blisko nich… Niestety, tak jak w innych przypadkach nie wiadomo kiedy, kilka mocniejszych wahań i nawet bez wyraźnej utraty równowagi Janek łapie taśmę…





Szkoda… emocje były wielkie zabrakło ukoronowania. Ale mimo wszystko wszyscy mamy satysfakcję.













Późnym popołudniem udajemy się jeszcze na waterliny nad Zalew Zemborzycki przy zachodzącym słońcu każdy zalicza kilka prób niektórzy, ja, na przykład zaliczamy wodę po pierwszym kroku - dziwne uczucie jakiś rodzaj strachu i obawy spowodowany brakiem gruntu pod nogami. Janek i Damian przechodzą kilkakrotnie nie wpadając do wody, jedynie Faith z trójki która podeszła do hajlaina zalicza wodę kilka razy. Pokonuje po kilku próbach dosyć luźnego waterlina długości 25 metrów. Janek z Damianem zawieszają taśmę slackstara między barierkami na odległości około 30 kilku metrów, chodzą i robią triki - zebrana publiczność bije brawo. W końcu ktoś z uczestników krzyczy “Janek wpadnij wreszcie!”. Wiadomo, w waterlinie nie chodzi o to żeby go przejść… Po chwili Janek odbija się po rozbujaniu taśmy i wylatuje na trzy metry w górę lądując w wodzie.

Dzień kończymy w “Behemocie” przy niezliczonych piwach fundowanych przez organizatora.

Dziękuję Jankowi Damianowi i Faith za pomoc organizacyjną, techniczną oraz za dostarczone emocje! Dziękuję Michałowi Januszowi i Piotrkowi Błaszczakowi za pomoc przed, podczas i po imprezie (mam nadzieję że slackstar się u nas nie zmarnuje)!

Dziękuję wszystkim którzy nas odwiedzili Wiwat Zakopane, Wiwat Stalowa Wola, Wiwat Ostrowiec, Wiwat Kraśnik, Wiwat Świdnik i Wiwat cała Reszta.

Zapraszam za rok.

Dziękuję wszystkim zaangażowanym w nasz pomysł za wsparcie którego nam udzieli. Dziękuję Firmie Alpaca i Warsztatom Kultury oraz wszystkim Urzędnikom którzy okazali się przychylni dla naszego nietypowego pomysłu.

Rafał Sadownik"





Więcej zdjęć na http://urbanhighline.pl


Po udanym festiwalu w Lublinie spędziliśmy 2 dni u dziadków Janka koło Kraśnika. Pobawiliśmy się tam na dwóch treehajlajnach 'Xmas Gap' (ok 20m) i 'Corridor Gap' (30m).































Część IV: Długie Lajny

Zaopatrzeni w końcu w długie taśmy, w sierpniu rozpoczęliśmy 'eksplorację' polanki na Oporowie, czyli naszego Raju Longlajnowego. Na uwagę zasługują szczególnie 2 sesje:









Sesja I: rozwieszone 3 longi: 130m, 100m i 50m. Janek przechodzi wszystkie OS, mi udaje się przejść najdłuższą fullman w 3 próbie. Faith pokonuje setkę.





















Sesja II: 130metrowy kawałek whitemagica zostaje napięty na maksa, co daje 139metrowego longa na środku polanki oporowskiej. Oprócz tego rozpinamy luźniutką setkę.Napinanie 139m to był masakr, jednak mimo zmęczenia udaje nam się z Jankiem przejść tą taśmę OS, a po nas, po niezwykłej walce, przechodzi ją także Faith. Breathe...control... :) Tym samym poprawiony zostaje obecny longlajnowy rekord Polski, oraz prawdobodobnie kobiecy rekord świata!



Część V: Przegląd Filmów Górskich - Lądek Zdrój.

W ramach tegorocznego festiwalu w Lądku, nasze Everyday Average Normal Crew zostało zaproszone jako gość specjalny. Naszym zadaniem było rozwieszenie slacków, pokazy na hajlajnie oraz slideshow, w którym opowiedzieliśmy co nieco o historii slackliningu oraz przedstawiliśmy zdjęcia z naszych hajlajnów.





Sobota upłynęła nam na rozpinaniu hajlajna między drzewami i kilku slaków nisko nad ziemią. Nasze 'wyczyny' ewidentnie zainteresowały przechodzących nieopodal ludzi (szkoda, że głównie dzieci i starych dziadków ;P). Ok 17 udaliśmy się do sali projekcyjnej, w której mieliśmy pokazać nasze zdjęcia. Mam nadzieję, że nie zanudziliśmy zgromadzonych w sali ludzi i dowiedzieli się oni czegoś ciekawego o tej dziwnej dyscyplinie, którą uprawiamy. Ciężko podsumować w tak krótkim czasie kilkuletnią działalność. Na pewno nie udało nam się powiedzieć wszystkiego, ale myślę, że nie było najgorzej. Na pewno zyskaliśmy doświadczenie na przyszłość.









Po pokazie wkręciliśmy się w chodzenie na ok 30m rodeolajnie, a potem udaliśmy się na zajebisty koncert czeskiej kapeli -123Minut. To był masakr, niesamowita sprawa. Potem wóda, bajka, playstation5, a jak się komuś nie podoba, to wypierdalać! :D









Niedziela to całodniowy chillout na taśmach i zajebista lądecka pizza. Potem pokaz nagrodzonych filmów, stop do Kłodzka i pociąg do Wrocławia... w sumie to nie był szpatny weekend.






Część VI: Hejszowina Hajlajn Session

Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Może to trochę dziwne, ale za każdym razem jak jadę na Hejszowinkę, czuję się jak w domu... no ale w końcu z piachu powstałeś i w piachu skończysz. Tym razem celem naszej trójki (Faith, Janka i moim) było rozwieszenie długiego hajlajna Między Widoczkami (Windy Gap) i uzupełnienie przejścia z listopada ubiegłego roku (wtedy zdążyliśmy przejść go tylko half-man). Polska Patagonia oczywiście zafundowała nam dupówę na samym wjeździe. My jednak przyzwyczajeni do takiego obrotu sprawy, mimo lekkiej mżawki, zalogowaliśmy się w sławetnym hotelu pod bellcanto :).





Deszcz nie mógł do końca się zdecydować, czy ma padać, czy nie, więc olaliśmy to i pomimo zimna zaczęliśmy motanie hajlajna, które przebiegło w miarę sprawnie i po ok. 2 godzinkach byliśmy gotowi do przejścia. Ja poszedłem pierwszy i o dziwo, w miarę spokojnie, udało mi się przejść tego hajlana fullman w pierwszej próbie tego dnia. Janek po mnie również spokojnie zaliczył fullmana. Widać próby na 60-metrowym hajlajnie w Lublinie zmieniły naszą definicję "długiego hajlajna" i rozszerzyły nasze horyzonty.





Po nas swoich sił próbuje Faith. Dziewczyna z Teksasu trochę narzekała na hejszowińskie zimno, ale nie był to wystarczający argument, żeby ją odstraszyć. Pierwsza próba zakończyła się lotem na lonżę po 2 krokach. W drugiej natomiast Faith udało się przejść hajlajna w jedną stronę, co wprawiło mnie i Janka w lekkie osłupienie. Ta dziewczyna chyba nigdy nie przestanie nas zaskakiwać. Próba przejścia fulltits tego dnia nie udała się i Faith postanowiła przenieść następne próby na kolejny dzień. Janek tymczasem postanowił rozwiesić jeszcze krótkiego hajlajna, ja natomiast skupiłem się na przejściu długiej taśmy jak największą ilość razy, oraz zrobiłem w końcu to, co planowałem już od dłuższego czasu, czyli obrócenie się na hajlajnie w kierunku ekspozycji i popatrzenie jej prosto w oczy... :) niesamowite uczucie, totalny rozpierdol mózgu :). Oprócz tego zainspirowany filmikiem Andyego Lewisa, znalazłem sobie nowe źródło adrenaliny - walnięcie intencjonalnej bani głową w dół w połowie taśmy :D.





Motanie krótszej taśmy skończyliśmy już po ciemku, po czym udaliśmy się pod bellcanto, gdzie ogrzani wewnętrznie wyborowym nektarem, usnęliśmy jak niemowlęta.





Rano następnego dnia zachciało mi się wspinać, więc zrobiliśmy z Jankiem jedną z bardzo ładnych nowych propozycji Srutka na przeciwko epitafium, za VIIc. Szkoda tylko, że ringi bite z nawiertaków, bo naprawdę jest gdzie się zwiesić.





Potem udaliśmy się na lajny, niestety dobra pogoda tego dnia przyciągnęła rzesze turystów, więc, chcąc nie chcąc, musieliśmy się nasłuchać jakimi jesteśmy hardkorami, jak śmiesznie machamy rękami i jakie to zajebiste i w ogóle.





Po rozłażeniu się na lajnach, poszliśmy z Jankiem wspiąć się na Łatwą Ósemkę, Faith tymczasem udało się spokojnie zaliczyć fullmana na dłuższej taśmie. Zresztą, na krótkiej także.

Ech, dobre czasy na Hejszowince...